search
REKLAMA
Zestawienie

Kosmiczne płonące rajtuzy z jajami, czyli NAJLEPSZE FILMY MELA BROOKSA

Jacek Lubiński

27 czerwca 2018

REKLAMA

Nieme kino (1976)

Pastisz – tak zgadliście! – kina niemego. Ale też i sympatyczny klaps w pośladki Hollywood oraz jego gwiazd. Tych ostatnich u Brooksa nie brakuje. Burt Reynolds, James Caan, Liza Minnelli, wspomniana już Anne Bancroft, Marcel Marceau, Paul Newman – to tylko kilka wielkich nazwisk, które tu zobaczymy, a które wspaniale bawią się swoimi wizerunkami. Wszyscy porozumiewają się za pomocą gestów, min i okazjonalnych plansz wyjaśniających o co kaman. Już samo to połączenie bawi do rozpuku. A ponieważ nie oznacza to dla Brooksa jednoczesnej rezygnacji z dźwięku jako takiego, slapstickowy humor wylewa się także nieprzerwanie z głośników oraz muzyki niezawodnego Johna Morrisa. Dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że historia jako taka nosi tu znamiona biograficznych wspominek. Oto bowiem reżyser filmowy wszelkimi sposobami walczy z producentami i całą maszynką do robienia ruchomych obrazów o realizację swojego kolejnego dzieła. Mamy zatem film w i o filmie. Konkretniej niemy film w rozkrzyczanej formie.

Być może to właśnie sprawiło, że tytuł ten nie trafił automatycznie do kanonu najpopularniejszych projektów Brooksa – pomimo solidnych wyników finansowych, przychylnej prasy oraz czterech nominacji do Złotych Globów pozostaje on na swój sposób niesłusznie niedocenionym kinem.

Ciekawostka: Film trafił do Księgi rekordów Guinnessa jako ten z najmniejszą ilością wypowiedzianego dialogu w produkcji dźwiękowej. Zdziwieni?

Płonące siodła (1974)

Doskonała parodia westernów i uroczy pamflet na temat rasizmu. Aby dowiedzieć się więcej, kliknij w powyższy link – o TEN, ślepoto! Nie chcesz klikać w link, aby przejść do innego artykułu, z którego dowiesz się o wiele więcej i przy okazji dasz odrobinę zarobić tej znakomitej stronie, na którą dobrowolnie wszedłeś? W porządku. Zapamiętamy to sobie.

Ciekawostka: Na pierwszym pokazie tego filmu – dla producentów – nikt się nie śmiał. Na drugim pokazie tego filmu – nie dla producentów – ludzie już srali ze śmiechu. Wniosek? Producentów lepiej się ogląda, niż z nimi rozmawia.

Robin Hood: Faceci w rajtuzach (1993)

W krzywym zwierciadle kina płaszcza i szpady – ze szczególnym uwzględnieniem wielokrotnie maglowanych przez X muzę przygód banity z lasu Sherwood. Tutaj Robin też jest uczestnikiem wypraw krzyżowych i także trafia w ich trakcie do niewoli. Ucieka, po czym dociera do ukochanej Anglii (wpław!), gdzie dowiaduje się, że jego ojciec, matka, wszyscy bracia, ukochany pies, złota rybka i kot, który się tą rybką zadławił, nie żyją. Wraz z nimi panicz Robin stracił też, najwyraźniej ruchomy, zamek Loxley. Ale ponieważ dobrze jest być w domu, szybko zakasuje rękawy i robi to, co umie najlepiej: wypowiada swoje kwestie z prawdziwym brytyjskim akcentem.

Podobnie jak w wielu… nie, jeszcze raz – jak we wszystkich poprzednich filmach Brooksa, tak i tutaj liczba gagów na centymetr taśmy filmowej przekracza normę. Ale nie klasę. Owszem, chwilami będący już u kresu swej twórczej formy Brooks – który po Facetach… zrobił jeszcze tylko nie do końca udane Wampiry bez zębów – zaczyna się powtarzać (chociażby motywy z wykorzystaniem ekipy filmowej czy kamerą zbijającą szybę), a nawet jawnie odnosić do własnej twórczości. Ale naprawdę trudno pisać tu o nieudanych żartach czy chybionych przytykach w stronę szeroko pojętej popkultury. W porównaniu z wieloma współczesnymi parodiami ta od Mela ani trochę nie traci smaku, bawiąc bezustannie aż do napisów końcowych (a nawet i chwilę potem). A mnogość znakomitych, kultowych cytatów, którymi można przerzucać się w nieskończoność jest tu chyba wyższa niż w jakimkolwiek wcześniejszym dziele komika. Wisienką na tym truskawkowym torcie są natomiast ubarwiające całą zgrywę piosenki, również… rapowane. Generalnie nie ma co się oszukiwać – to film skrojony wyraźnie pod publiczkę. Ale, niczym główny bohater, trafiający idealnie w dziesiątkę.

Ciekawostka: Nie mamy żadnej. To znaczy mamy mnóstwo, ale żadna nie jest ciekawa. A przynajmniej nie tak, jak to cudo – tylko spójrzcie:

No, wystarczy tych przyjemności. Wracajcie do pracy. No chyba że jesteście królami – wtedy nie musicie. Dobrze jest być królem…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA