Z LIŚCIA W TWARZ. FILMY, w których następuje NIEOCZEKIWANA ZMIANA konwencji
Lego: Przygoda (reż. Chris Miller, Phil Lord, 2014 r.)
Podobne wpisy
Nie mogłem, po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co twórcy Lego: Przygody zaserwowali mi w finale. Seans zabawnego, dopieszczonego wizualnie, wciągającego i cholernie zabawnego filmu o ludzikach Lego w świecie Lego został mi bowiem brutalnie przerwany, a moja radocha zgaszona niczym przydeptany niedopałek. W momencie, gdy zobaczyłem, że nad tym całym spójnym światem i historią niewymagającą dodatkowych fajerwerków ani twistów, czuwają… demiurdzy w postaci LUDZI: Willa Ferrella i jego syna, myślałem, że coś mnie trafi. Lubię Willa Ferrella, ale tutaj miałem ochotę mu powiedzieć: Człowieku, idź stąd, psujesz wszystko! I wierzcie mi lub nie, zdegustowany tą niespodzianką, nie skończyłem seansu, bo skoro to wszystko okazało się zabawą ojca z synem, to miałem już w nosie, jak losy tych klocków się w ich rękach potoczą. Ok, w Toy Story było podobnie, świat zabawek funkcjonował i przenikał się ze światem ludzi, ale taka była konwencja od początku do końca, a nie wrzucona jako zwrot akcji pod koniec filmu. Wyobraźmy sobie, że np. kamera filmująca Charliego Sheena na noszach w finale Plutonu Olivera Stone’a nagle robi odjazd do szerokiego planu i okazuje się, że… tak naprawdę to jakieś dzieciaki przez cały czas bawiły się żołnierzykami; oczywiście skala negatywnego zaskoczenia zupełnie innego kalibru, ale tak właśnie oszukany poczułem się podczas finału Lego: Przygody. Na szczęście Lego: Batman zmył ten niesmak, pozostając nietkniętym pod względem spójności świata przedstawionego, i do dziś stoi u mnie na podium wśród najlepszych filmów animowanych, jakie widziałem.
Chmura (reż. Gregor Schnitzler, 2006 r.)
Filmy katastroficzne cechują się tym, że jakieś zagrożenie się zbliża, atmosfera niepewności stopniowo narasta, w końcu żywioł przychodzi, a garstka bohaterów stawia mu czoło tudzież próbuje się wydostać ze zgliszczy i odnaleźć drogę ratunku. Rzadko który film katastroficzny, a w tej chwili, poza tu właśnie opisywanym, żaden inny nie przychodzi mi do głowy, nie kumuluje katastroficznych wydarzeń w zaledwie połowie czasu antenowego, by nagle całkowicie zmienić tonację i skupić się na dalszych losach bohaterów, którzy filmowy armageddon przeżyli i dochodzą do siebie w szpitalu. Z takim właśnie niecodziennym podejściem mamy do czynienia w niemieckiej Chmurze. Film-przestroga z proekologicznym przesłaniem, traktujący o awarii elektrowni jądrowej, podzielony jest na dwie wyraźnie różniące się tempem i tonacją części.
Pierwsza połowa to ucieczka z miasta, nad które nadciąga radioaktywna chmura niosąca śmiertelną dawkę promieniowania. Sielankowe życie dwójki bohaterów i rodzące się między nimi uczucie zostaje brutalnie przerwane koniecznością walki o życie. Oglądamy szaleńczy wyścig z czasem tratujących się osób, rosnący chaos, wszędzie wojsko, policja, instynktowne i często brutalne zachowania ludzi walczących o przetrwanie. Akcja filmu, która nie oszczędza nawet małego chłopca, rozjechanego przez przypadkowy samochód, pędzi na złamanie karku, aż w końcu tytułowa chmura dogania naszą bohaterkę, na którą spływa radioaktywny deszcz. Po cięciu montażowym akcja przenosi się do czystego, cichego i spokojnego wnętrza szpitala, gdzie o życie napromieniowanych walczy garstka lekarzy. Powiem szczerze, że po wstrząsającej, pełnej tragicznych wydarzeń połowie filmu dobrych piętnaście minut dostosowywałem moją percepcję do odbioru dalszej części opowieści, podanej w zupełnie innym tempie, opartej na dialogu, wyciszeniu i wewnętrznych dramatach rozgrywających się w ciałach i umysłach napromieniowanej pary bohaterów. Chmura, łącząc ze sobą elementy klasycznego kina katastroficznego z wzruszającym love story, stanowi przykład tego, w jaki sposób i kiedy korzystać z gwałtownej zmiany konwencji bez gubienia uwagi widza.
Obcy 3 (reż. David Fincher, 1992 r.)
W przypadku cyklu Obcego (cyklu filmowego, a nie że jajo->twarzołap->gardło->przebita klata->taddam, Jestem!) mamy do czynienia z radykalną zmianą konwencji w ramach – wówczas – trylogii. Pierwszy, kameralny Alien, arcydzieło horroru SF spod ręki Ridleya Scotta, płynnie przechodził w kontynuację (Aliens) wyreżyserowaną przez przyszłego Króla świata. Mimo różnic w skali (u Scotta skala mikro: W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku, u Camerona makro: Tym razem to wojna!) pozostawaliśmy w ramach tego samego, znajomego uniwersum, z akcją osadzoną wśród nowoczesnych technologii i w futurystycznych wnętrzach statków kosmicznych. Gdy premierę miała trzecia odsłona Obcego, miałem na karku całe piętnaście lat i jako dzieciak nie byłem przygotowany na to, że ktoś mi uśmierci Newt i Hicksa, Bishopa rozerwie na jeszcze mniejsze kawałki niż w finale Aliens, a Ripley z ogoloną głową będzie się zmagała nie tylko z Obcym, ale i z bandą przestępców/morderców/gwałcicieli w zamkniętym zakładzie karnym gdzieś na końcu wszechświata. Ja czekałem na kolejne hordy Obcych, więcej karabinów, więcej Marines, dalsze losy Hicksa i Newt, chciałem jeszcze raz tego, co w Aliens, tylko więcej! W 1992 roku patrzyłem przez to na film Davida Finchera niemal z obrzydzeniem, bo reżyser pozabijał postaci z Aliens, z Bishopa zrobił budyń, a cykl skierował w jakieś niepojęte wtedy dla mnie rejony gotyckiego horroru, powodującego depresję i myśli samobójcze, na które byłem wtedy zdecydowanie za młody. Musiało minąć wiele lat, zanim doceniłem wizjonerską wizję (masło maślane też potrafię docenić) Finchera i jego niewątpliwą odwagę w pójściu pod prąd oczekiwań fanów cyklu.
Autorska wizja twórcy Siedem, który postanowił całkowicie zmienić konwencję słynnego cyklu i zamknąć historię Ellen Ripley szokującą klamrą, dziś jest dla mnie filmem równym wielkością z Alien i Aliens. A potem przyszedł Jean Pierre-Jeunet i powracając niby do konwencji Aliens (znów statki kosmiczne, karabiny i futuryzm!)… wszystko spieprzył. Podobnym przypadkiem radykalnej zmiany w ramach jednego cyklu był też dla mnie Terminator 2: Dzień sądu. Mając w pamięci bezlitosnego, pozbawionego emocji, mówiącego w dodatku po niemiecku T-800 z pierwszego Terminatora, przez którego zacząłem bać się śmieciarek, długo nie mogłem się przekonać do Arnolda Schwarzeneggera w roli tego dobrego.
Tańcząc w ciemnościach (reż. Lars von Trier, 2000 r.)
Podobne wpisy
Na koniec przykład bardzo ryzykownego, acz zwieńczonego wielkim sukcesem artystycznym, mieszania ze sobą tak skrajnych konwencji, jak optymistyczny z założenia musical i pesymistyczny z założenia dramat. Owszem, w takim, młodszym o rok Moulin Rouge też było na zmianę smutno/wesoło, bo Satine kaszlała, śpiewając, aż umarła, ale u von Triera mieszanka skrajnych emocji miała zupełnie inny wydźwięk dramaturgiczny. Tańcząc w ciemnościach to dla mnie taka trochę wizualizacja depresji, huśtawka emocji od euforii do psychicznego dołka, gdy człowiek jest przyciśnięty do gleby ciężkim buciorem bezlitosnej rzeczywistości, a mimo to każdego dnia rano po obudzeniu wkłada na twarz tę idiotyczną maskę z uśmiechem od ucha do ucha i wychodzi do ludzi. Selma jest doświadczona przez życie, jej syn traci wzrok, ona trafia przed sąd za zabójstwo, a finalnie na szubienicę. Nic, tylko palnąć sobie w łeb. Mimo to te przerażające kopnięcia w brzuch od losu, które każdego złożyłyby w pół, jak strzelbę winchester, Selma przekuwa w swojej wyobraźni w pełne życia, energii i radości rozbuchane sceny musicalowe z nią w roli głównej, w roli kochanej przez wszystkich gwiazdy. Te pozornie gryzące się ze sobą style i gatunki pasują tu do siebie jak kawałki życiowych puzzli, trafiając prosto w serca widzów. A grobowa cisza przed napisami końcowymi, która na długo po seansie wybrzmiewa w naszej głowie, dopełnia niezwykłego, wstrząsającego dzieła. Bardzo podobny zabieg formalny, polegający na uciekaniu przed okrucieństwem świata rzeczywistego, w fantazyjny i bezpieczny świat wyobraźni, zastosował Guillermo Del Toro w obsypanym nagrodami Labiryncie fauna.