Z LIŚCIA W TWARZ. FILMY, w których następuje NIEOCZEKIWANA ZMIANA konwencji
Każdy film, czy też cykl filmów, utrzymany jest w pewnej stałej konwencji. Jak coś się stricte komedią rodzi, komedią umiera, sensacja to sensacja od pierwszej do ostatniej wystrzelonej kuli, a gdy straszy nas horror, to drżymy od pierwszego BUU! aż do ostatecznej śmierci czarnego charakteru. Oczywiście trudno o tytuły czyste gatunkowo, przeto dramat czy sensacja często zawierają elementy komediowe, a nic nie stoi na przeszkodzie, by w otoczce horroru podać np. historię miłosną. Jeśli więc taka, dla przykładu, Zabójcza broń z części na część zawiera coraz więcej humoru i elementów prorodzinnych, wciąż pozostaje przede wszystkim kinem sensacyjnym, na które wraz z kolejną odsłoną cyklu czekamy. Wyobraźmy sobie jednak, że w kolejnej części Rambo (której to już?) Sylvester Stallone w połowie filmu… przestaje strzelać, ociera krew z twarzy, siada na werandzie i przez drugie pół filmu duma nad tym, dlaczego strzelał przez pierwsze pół filmu.
Nasze rozpalone początkową rozpierduchą lico dostaje wówczas z liścia, a my do końca seansu, tęskniąc za terkotem karabinu i latającymi po ekranie kawałkami złych ludzi, zmuszeni jesteśmy oglądać traktat filozoficzny z Johnem Rambo wpatrującym się w przestrzeń za werandą. Traktat, na który wcale ochoty nie mieliśmy, bo do kina szliśmy na Rambo, a nie Hamleta. Żarty na bok, i oby czegoś takiego z kultowym bohaterem nie zmajstrowano. Generalnie nie mam nic przeciwko nieszablonowemu mieszaniu konwencji, o ile jest to mieszanina przemyślana, a zmiana tonacji płynna, a nie, że pół filmu tak, a drugie siak, bo tak! Podumamy sobie dziś (zachęcam do dyskusji w komentarzach) o kilku przypadkach, gdzie konwencje miksowano radykalnie, niekiedy z sukcesem, innym razem średnio na jeża, a i o takich scenariuszowych woltach, które mnie po prostu zdegustowały, aż się chciało wyjść z kina. UWAGA – tekst zawiera śladowe ilości SPOJLERÓW. Orzechy zresztą też może zawierać, bo one są wszędzie.
Od zmierzchu do świtu (reż. Robert Rodriguez, 1996 r.)
W 1996 roku, kiedy nie było jeszcze w Polsce Internetu, a dzwoniąc do kogoś, kręciło się wielką tarczą z cyferkami, SPOJLER to była taka półka na klapie bagażnika, a nie zdradzenie elementów fabuły. Oglądając film z kasety VHS, nie wiedzieliśmy o nim praktycznie nic, a twisty fabularne pokroju Szóstego zmysłu czy Podziemnego kręgu miały wstrząsnąć kinem dopiero za trzy lata. Dlatego zapewne tak ogromnym zaskoczeniem było dla współczesnych widzów to, co stało się podczas wizyty bohaterów filmu Rodrigueza w knajpie Titty Twister. Przez dokładnie 57 minut seansu mieliśmy do czynienia z klasycznym kinem drogi, gangsterką, porwaniem, zakładnikami, mocną sensacją i ciętymi dialogami. I nic nie zapowiadało tego, że nagle, po godzinie seansu, gdzie opowieść powinna w sumie powoli zmierzać ku finałowi… jak za pstryknięciem palcami, z tego realnego świata wskoczymy w sam środek fantastycznej, krwawej rzeźni z wampirami w roli głównej! Do dziś nie potrafię przywołać innego tytułu, który w tak genialny sposób zmieniłby całkowicie swój charakter, tempo i gatunek, ku ogromnej uciesze, frajdzie i satysfakcji widza! Nieoczekiwana zmiana konwencji? Robercie Rodriguezie – robisz to dobrze!
Full Metal Jacket (reż. Stanley Kubrick, 1987 r.)
Żeby wszystko było jasne, głos Kubricka w temacie Wietnamu to dla mnie dobry film, ale… No właśnie, ale tylko dobry, bo wyciągam tu średnią z GENIALNEJ pierwszej połowy oraz ŚREDNIEJ drugiej, która nigdy nie zdołała mnie szczególnie wciągnąć, a seansów mam za sobą z siedem. Powiem więcej, z każdym kolejnym podejściem jestem wciąż zwyczajnie zły na twórcę Lśnienia, że po tym, jak kapitalnie rozkręcił, tak nagle skończył wciągającą opowieść o tym, jak człowiek może zostać podeptany, zanim w ogóle pojedzie na front. Śledzenie konfrontacji otyłego szeregowca Pyle’a, zaczynającego odkrywać w sobie talent snajperski, z bezlitosnym i wymagającym sierżantem Hartmanem to crème de la crème Full Metal Jacket. Finał tej historii, czyli śmierć obydwu antagonistów, to oczywiście znakomita puenta tej destrukcyjnej relacji, tylko że… No wiecie, jesteśmy w połowie filmu, a reżyser uśmierca dwie centralne postaci i przenosi akcję do Wietnamu, gdzie w zasadzie wszystko zaczyna się od zera. Mozolnie, z miejsca rusza całkiem nowa opowieść, którą tylko postać Komika łączy z pierwszą połową filmu. A postać Komika, bądźmy szczerzy, mimo starań Matthew Moddine’a, nie daje rady zrekompensować braku pasjonującego duetu Pyle/Hartman. Walkę psychologiczną między tymi dwoma próbuje zastąpić wewnętrzna walka Komika, który z jednej strony urodził się, by zabijać, z drugiej uznaje się za pacyfistę, o czym informują, negując się jednocześnie, napis Born to kill i pacyfka na jego hełmie. Z jednej strony rozumiem Kubricka, który chciał pokazać, że zło nie jest domeną wojny, a wroga nie trzeba wcale szukać za granicami kraju. Z drugiej, wolałbym, aby reżyser Barry’ego Lyndona albo rozciągnął część szkoleniową na pełny metraż, albo nie uśmiercał Pyle’a, pokazując nam jego losy na wojnie, gdzie jako wyszkolony snajper mógłby sfiksować bardziej widowiskowo, niż siedząc na sedesie w wojskowym baraku.
Pomniejszenie (reż. Alexander Payne, 2017 r.)
Pasjonujący inaczej / Błyskotliwie skopany! / Wciągający jak książka telefoniczna – tak brzmiałyby slogany reklamowe Pomniejszenia, gdyby mówiły prawdę. Widząc plakat filmu, na którym przy miarce stoi mały Matt Damon, zacierałem dłonie na samą myśl o zabawie w stylu naszego rodzimego Kingsajzu czy klasycznego Człowieka, który się nieprawdopodobnie zmniejszał. Nie mogłem uwierzyć w bardzo słabe oceny na IMDb (5,7/10) czy Rotten Tomatoes (zgniły pomidor od krytyków i wysypany kubeł kukurydzy u widzów). Zasiadłem jednak do seansu pełen dobrego nastawienia, no i co? No i kurde… całkiem fajny film, czego oni się czepiają?! Kozackie efekty, ciekawie naszkicowany punkt wyjścia dla fabuły: miniaturyzacja ludzi, bo przeludnienie, brak żywności na świecie itd. – no naprawdę nie wiem, za co te wszystkie słabe oceny i krytyczne recenzje. A już w momencie, gdy Matt Damon po przebudzeniu się jako miniaturka (a proces nieodwracalny!) słyszy od żony, dzwoniącej z lotniska, że ta wydygała i zrezygnowała z miniaturyzacji, aż przebierałem nóżkami w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Teraz pewnie Matt Damon podejmie rozpaczliwe próby powrotu do świata makro, będą fajne perypetie, walka bohatera o powiększenie, może nawet będzie naparzał się zapałką z pająkiem?
No, to se pomarzyłem, w tym bowiem momencie fabuła się załamuje niczym chytra baba z Radomia, dla której zabrakło lemoniady. To tu film zostaje obrzucony zgniłymi pomidorami przez krytyków z Rotten Tomatoes i tu wysypuje się widzom kukurydza. Pomniejszenie zamienia się w przegadaną, nudną i niestrawną bułę, a widz walczy ze sobą o obejrzenie każdej kolejnej minuty, jak ta ryba wyrzucona na brzeg o oddech. Zmniejszony świat i Matt Damon opuszczony przez żonę schodzą na drugi albo i trzeci plan, a w zamian dostajemy mdłą historię miłosną z protezą nogi w tle (łakomy kąsek dla Rocketa ze Strażników Galaktyki). Do tego nadchodzący koniec świata (potop!) i imprezy alkoholowe w mikroświecie, który nawet nie próbuje szerzej wykorzystać czy rozbawić widza różnicami w skali przedmiotów w naszej i ich skali. Kto dotrwał do końca filmu, ręka w górę. Dziękuję, nie widzę.