Winter is coming. Filmy z KATASTROFĄ KLIMATYCZNĄ w tle
Meteoryt (1979), reż. Ronald Neame
Co to byłby za dobry film, gdyby twórcy Armageddonu choć trochę zainspirowali się klimatem i strukturą fabuły Meteorytu! Przedstawiona tutaj wizja uderzenia w Ziemię gigantycznego meteorytu jest dużo poważniejsza, a zarazem paradoksalnie mniej patetyczna. Meteoryt zaczyna się trochę jak Star Trek. Narrator zachwyca się ogromem kosmosu i zachodzącymi w nim zjawiskami. Szczególnie interesujące wydają mu się komety. Faktycznie, od wieków budziły zainteresowanie tak astronomów, jak i astrologów oraz kapłanów. Przypisywano im symboliczne, wręcz religijne znaczenie i wyczekiwano na pojawienie się na niebie. Komety to jednak nieprzewidywalne do końca obiekty latające i zdarza się czasem, że coś stanie im na drodze, na przykład pas asteroid w naszym Układzie Słonecznym. Wtedy ewentualne zderzenie z krążącymi w nim elementami może wybić jakiś fragment albo kilka w kierunku naszej planety. Co wtedy? Asteroida w filmie ma około 5 mil średnicy, więc zrobi całkiem dużą dziurę, co pociągnie za sobą globalną katastrofę, może i nawet kolejne zlodowacenie. Asteroidę ma powstrzymać Sean Connery, kosmiczny James Bond.
Armageddon (1998), reż. Michael Bay
Tym razem zagłada przyszła z kosmosu. No, może nie do końca, bo w ostatniej chwili bohaterscy kosmonauci wysadzili asteroidę na miliony kawałków za pomocą bomby atomowej. Gdyby asteroida uderzyła w ziemię, klimat z pewnością by się zmienił. Film dzisiaj już kultowy, zarówno pod względem gatunkowym, jak i obciachowym. Ma swoich wielkich zwolenników – a przynajmniej miał za czasów premiery. Są też zagorzali przeciwnicy. Przyznaję, że stoję gdzieś pomiędzy. Trzeba przyznać, że Michaelowi Bayowi udało się stworzyć produkcję długowieczną w świecie kinematografii, a już to zasługuje na szacunek. Mimo że krytykuje się wszechobecny w filmie typowy dla Amerykanów patos z flagą w tle, to chociażby to ciągłe narzekanie, jak bardzo Armageddon jest zły, zapewnia mu poklask. I faktycznie, mam świadomość porażającej naiwności fabuły, jednak wcale nie przełączam kanału, kiedy akurat leci w TV. Najwidoczniej Bay zachował jakąś tajemniczą miarę w dozowaniu nielogiczności, o której nie mam pojęcia.
2012 (2009), reż. Roland Emmerich
Treść 2012 zrobiona jest z fajansu. Film powinien stać się emblematycznym przykładem amerykańskiego gniota. Jest jednak doskonale wpasowany w to zestawienie, gdyż katastrof klimatycznych w nim nie brakuje, włącznie z płaszczem przesuwającym się pod skorupą ziemską. Mimo wszystko każdy rasowy kinoman powinien ten tytuł zobaczyć, chociażby dla jednej sceny. Thomas Wilson (Danny Glover) modli się w kaplicy przy Białym Domu, a kiedy kończy, wygłasza płomienne stwierdzenie, że będzie ostatnim – dosłownie – prezydentem USA. Amerykanie wznieśli się tu na wyżyny uczłowieczania swojego purytanizmu – czarnoskóry prezydent, modli się, jest ostatni i oczywiście posiada bohaterskie serce zdolne do poświęcenia się za wszystkich Amerykanów. A na koniec symbolicznie zgniata go lotniskowiec imienia Johna F. Kennedy’ego. Jakie to piękne.
Melancholia (2011), reż. Lars von Trier
Od Larsa von Triera zawsze można się spodziewać czegoś nietuzinkowego. Chociaż jego pomysł wydaje się fizycznie niemożliwy i wręcz ekscentryczny, to niewątpliwie taki koniec ludzkości automatycznie spowoduje radykalną zmianę klimatu, wręcz jego anihilację. Bo który poważny współczesny twórca science fiction porwałby się na zderzanie ze sobą planet? Można je niszczyć, bombardować asteroidami i kometami, a nawet rozsadzać od środka, ale nie taranować. Kosmos jednak rządzi się w filmie pewnymi regułami. Z takiego sci-fi dawno wyrośliśmy. Lars von Trier jednak nie zrobił ani kina fantastycznego, ani katastroficznego, tylko filozoficzne. A w nim takie pomysły jak zderzenie planety Melancholia z Ziemią są uzasadnione, bo stanowią metaforę. Z racji elementu katastroficznego i „dusznego” klimatu Melancholii idealnie wpisuje się ona w zestawienie filmów z katastrofą klimatyczną w tle. W czasie seansu napady gorąca, zimna i utrata tchu są gwarantowane.