Winter is coming. Filmy z KATASTROFĄ KLIMATYCZNĄ w tle
100 stopni poniżej zera (2013), reż. R.D. Braunstein
Najlepsza w całym filmie jest chyba telekonferencja na szczycie, odbywająca się przy brudnym laptopie w jakimś niewielkim pokoju rodem z małej firmy, która na szybko zaadaptowała jedno pomieszczenie na salę obrad. Jeśli Amerykanie tak widzą nasze europejskie centra zarządzania kryzysowego, to jestem w szoku. Sam film jest przejawem katastrofy, ale nie klimatycznej, chociaż o takiej traktuje, lecz technicznej, aktorskiej, fabularnej, montażowej i wszelkiej innej, jaką tylko można wymyślić. A grają w nim całkiem znane nazwiska, chociaż przypominające dzisiaj dramatyczne hibernatusy – John Rhys-Davies i Jeff Fahey. Najwidoczniej ciężko na emeryturze i bierze się dosłownie wszystko. W 100 stopniach poniżej zera katastrofa klimatyczna dotyka przede wszystkim Europy. Nadciąga nad nią wielka burza, mająca trwać kilka lat, a po jej przejściu z pewnością radykalnie zmieni się klimat – nadejdzie nowa epoka lodowcowa. Skąd my to znamy? Czyżby twórcy pozazdrościli Emmerichowi i zechcieli zrobić własną wersję Pojutrza, oczywiście w stylu komedii i pastiszu? Gorąco polecam tytuł wszystkim miłośnikom plastikowych kul śnieżnych spadających z nieba, no i wszelkiego rodzaju filmowej nieudolności.
Arktyczny podmuch (2010), reż. Brian Trenchard-Smith
Akurat w tym przypadku placówki badawcze są znacznie lepiej wyposażone. I przynajmniej wyglądają na profesjonalne centra obserwacyjno-analityczne. Bo w 100 stopniach poniżej zera przypominały biura na zapleczu sklepu spożywczego. Arktyczny podmuch to jednak film siostrzany dla wcześniej opisywanego przeze mnie „dzieła” pod względem jakkolwiek rozpatrywanej jakości. W tym przypadku nie zaangażowano przynajmniej aktorów znanych kiedyś z całkiem kultowych produkcji. Pod tym względem oszczędzono widzom bolesnego obciachu (aktorom również). Cechą charakterystyczną produkcji jest zupełny brak suspensu. Rozwinięcie scenariusza zostało sprowadzone do minimum. Właściwie akcja z zamarzaniem świata z powodu dziury ozonowej rozpoczyna się od pierwszych minut. Nie ma czasu nawet się zastanowić, co je powoduje. Ale w sumie czy ma to znaczenie? Film jest tak zły, że katastrofa klimatyczna błądzi gdzieś z tyłu jak cień głodnego aktora po planie filmowym. Pozostaje przez cały seans delektować się wszystkim, co koszmarne i budzące wstyd u profesjonalnych filmowców.
Geostorm (2017), reż. Dean Devlin
W porównaniu z dwoma poprzednimi filmami ten zadowala przynajmniej pod względem jakości efektów specjalnych. Postaci są zaś do bólu szablonowe. Gerard Butler jest twardy jak skała, ale ma oczywiście wrażliwe serce. Za to jego brat (Jim Sturgess) wydaje się miękki jak legumina, ale tak naprawdę twardnieje im bliżej końca filmu jak skały Kaukazu. Establishment jest standardowo betonowy i bezmyślny, a ludzie już dawno zjednoczyli się w walce o klimat na planecie pod przewodnictwem USA (co jasne jak słońce) i Chin. Tak to jednak w kinie katastroficznym bywa, że ręka człowieka jest ułomna. I tutaj właśnie twórcy wykazali się niespodziewaną kreatywnością. Wymyślili coś takiego jak Holender, czyli sieć satelitów kontrolujących pogodę i zapobiegających globalnym zmianom klimatycznym, trochę na zasadzie likwidacji objawów, ale na pewien czas bardzo skutecznie. Ułomność tworu człowieka nie polega na wadach zawartych w Holendrze, ale skłonności do korupcji oraz błędów w zarządzaniu. Holender wymyka się spod dotychczasowej kontroli i już jako broń zaczyna niszczycielsko wpływać na pogodę. Całkiem niezły pomysł, nietypowy w porównaniu z innymi tego typu filmami. Aż żal, że nie posłużyło to do zrobienia mocnego kina sensacyjno-katastroficznego, tylko ckliwego gniota z czarno-białym światem, złymi politykami i superbohaterskim ideałem ojca (mam na myśli Butlera), którego od śmierci ratuje Meksykanin. Cóż za ukłon w stronę uciśnionych przez Trumpa.