Świetne pomysły na fabułę zmarnowane w KIEPSKICH FILMACH
Takich produkcji w kinie światowym jest wiele, ale mimo wszystko tym razem ponad połowę zestawienia postanowiłem poświęcić polskiemu filmowi, zwłaszcza Juliuszowi Machulskiemu. Reżyser otrzymał dwa miejsca, lecz mógłby z powodzeniem mieć znacznie więcej. Chyba nie ma drugiego takiego twórcy w naszym kinie, który ma szczęście do tak świetnych pomysłów, a równocześnie nie jest w stanie nadać im odpowiedniej formy wizualnej, godnej światowego kina, również tego typowo blockbusterowego. Już dawno straciłem nadzieję, że u Juliusza Machulskiego coś się kiedyś zmieni. Warto jednak wskazać chociaż te tytuły, które miałyby szansę na stanie się superprodukcjami. Co do innych tytułów, to są to adaptacje zagranicznych utworów literackich, które posiadam na półce i regularnie do nich wracam, wciąż żałując, że do dzisiaj nie znalazł się nikt, kto by je należycie zekranizował. No, może zrobię wyjątek dla Johna Carpentera. Niżej wyjaśnię, co dokładnie mam na myśli.
„Apokawixa” (2022), reż. Xawery Żuławski
Słaba podróbka horroru i generalnie dobrego filmu z niezłym scenariuszem, tyle że nieprzemyślanie przełożonym na obraz. Hype natomiast był i jest wielki, tak wielki i skuteczny, że część krytyków i widzów faktycznie uwierzyła, że ogląda produkcję rewelacyjną i odkrywczą dla polskiego kina zombie. A ona jest po prostu nudna, przegadana, niemniej z trafną refleksją na temat pokolenia Z, które czasami nazwałbym raczej doomed generation. Największe bolączki filmu to przeciągnięcie rozwinięcia historii oraz brak efektów specjalnych, które urealniłyby działalność zombie. No i nigdy nie przypuszczałem, że uznam rolę Sebastiana Fabijańskiego za dobrą. Apokawixa to taki nieco lepiej nakręcony paradokument z Polsatu.
„Liga niezwykłych dżentelmenów” (2003), reż. Stephen Norrington
Warto znać komiks, żeby wiedzieć, że kolor ma znaczenie – kolor i charakterystyka obrazu. Czy jest on miękki, czy twardy, a także: jak wyglądają aktorzy, jak mówią, jak się zachowują, po jakich tłach chodzą i jak umierają. Liga niezwykłych dżentelmenów nie uwzględnia tych zmiennych. Jest płaska, a ma u podstawy tak świetny materiał. Może to kwestia doboru aktorów? Może jednak Sean Connery nie powinien był grać Allana Quatermaine’a w tym wieku?
„Oni żyją” (1988), reż. John Carpenter
Nigdy nie twierdziłem, że Oni żyją jest złym filmem. To produkcja tania, roznosząca wokół siebie delikatny aromat kina klasy B, ale warta uwagi i – co najważniejsze – nadająca się do wielokrotnych seansów ze względu na trudny do znudzenia suspens. Problem jednak tej znakomicie napisanej historii polega na latach, które upłynęły od premiery. Już wtedy, w 1988 roku, nie była to produkcja formalnie doskonała, rzemieślniczo wysmakowana. Po 30 latach te bolączki nie znikły, a się wręcz spotęgowały za sprawą ogólnego rozwoju gatunku science fiction. Oni żyją więc zasługiwaliby na remake, i podkreślam, że w tym zestawieniu są wyjątkową pozycją ze względu na aspektowość określenia „kiepski film”. Oni żyją są kiepskim filmem pod względem wyzyskanych środków technicznych i niestety kiepskim aktorsko, historię zaś opowiadają świetną, ponadczasową dla kina, ale nie tylko, w ogóle dla nauk humanistycznych takich jak socjologia, politologia i filozofia.
„Gra Endera” (2013), reż. Gavin Hood
Sytuacja jest tu trochę podobna do Żołnierzy kosmosu, o których za chwilę. Trzeba umieć zrobić ekranizację, a nawet adaptację, żeby nie stracić stworzonego przez pisarza klimatu. Gavin Hood go stracił. Świetna, rozpisana na kilka książek, historia wymyślona przez Orsona Scotta Carda okazała się zwykłą, szkolnie zrealizowaną historyjką bez jakiejkolwiek szansy na kontynuację, a przecież historia Endera dopiero się zaczęła. Nie pomógł nawet Harrison Ford, który jest jasnym punktem w produkcji.
„Żołnierze kosmosu” (1997), reż. Paul Verhoeven
Warto znać okoliczności powstania książki Roberta A. Heinleina, zwolennika militaryzmu, może nawet uniformizmu, korporacjonizmu, a przy tym całkiem zdolnego pisarza, chociaż nie geniusza słowa. Heinlein był zwolennikiem posiadania broni atomowej i walczył o tę hegemoniczną rolę USA za pomocą działalności pisarskiej i społecznej. Z tego quasi-faszystowskiego nastawienia pisarza coś zostało w filmie Paula Verhoevena, ale podana tak mocno pastiszowo, że trudno ocenić, czy reżyser się cynicznie śmieje, czy zrobił niezobowiązującą komedię science ficiton. Chciałbym, żeby ktoś kiedyś powrócił do tematu powieści i zrobił adaptację godną książki Heinleina, a nie treściową wydmuszkę.