Straszliwie NIEDOCENIONE EKRANIZACJE książek STEPHENA KINGA
Już niedługo, bo w 2026 roku, minie 50 lat od premiery pierwszej filmowej adaptacji powieści Stephena Kinga. Od czasów Carrie Briana de Palmy twórczość mistrza grozy tłumaczono na język kina i telewizji ponad 85 razy. Chyba nie ma na świecie kinomana, który choć raz w życiu nie widział Lśnienia, Misery, Zielonej mili czy Skazanych na Shawshank i kilku innych popularnych oraz docenionych przez krytykę tytułów. Cóż jednak z całą resztą adaptacji Kinga? Czy rzeczywiście większość z nich zasługuje na zapomnienie? W poniższym zestawieniu przedstawię wam filmy powstałe na podstawie nowel i powieści Stephena Kinga, które spotkały się z chłodnym przyjęciem krytyków lub widowni, choć tak naprawdę zasługiwały i wciąż zasługują na zdecydowanie wyższe oceny i większe zainteresowanie.
Kraina wiecznego szczęścia [Hearts in Atlantis] (2001)
W życiu każdego człowieka są chwile, które chciałby przeżywać wielokrotnie. Większość ludzi momentów tych doświadczyła w okresie swojego dzieciństwa. Człowiek młody przeżywa bowiem chwile takiej radości, jakby żył na Atlantydzie, w krainie wiecznego szczęścia. Potem zaś dorastamy i serca nam pękają. Kraina wiecznego szczęścia Scotta Hicksa opowiada o młodzieńczych latach Bobby’ego Garfielda (Anton Yelchin), chłopca, którego beztroskie dzieciństwo zagrożone jest np. z powodu ubóstwa, braku ojca i egoizmu matki. Szczęśliwie w życiu małego Roberta pojawia się pewien mężczyzna o imieniu Ted Brautigan (Anthony Hopkins), dzięki któremu 11-latek otrzymuje szansę wkroczenia do krainy wiecznego szczęścia. Niestety obecność Teda oznacza również tajemnicze kłopoty. Chociaż produkcja Hicksa wygląda trochę, jakby składały się na nią dwa filmy (rewelacyjny coming of age i zdecydowanie słabszy thriller), co spowodowało, że recenzenci ocenili ją głównie negatywnie, to trudno odmówić jej nostalgicznej energii. Kraina wiecznego szczęścia pozostawia odbiorcę podniesionego na duchu. Nic tak bowiem nie polepsza samopoczucia, jak wspomnienia chwil dzieciństwa, pierwszego pocałunku, upragnionej pierwszej jazdy na wymarzonym rowerze czy szalonej zabawy z najlepszymi przyjaciółmi. Wszystkie te momenty wybrzmiewają doskonale w Krainie wiecznego szczęścia i ogromna w tym zasługa autora zdjęć, Piotra Sobocińskiego, kanadyjskiego kompozytora Mychaela Danny oraz gry aktorskiej młodego Yelchina i doświadczonego Hopkinsa. Hicksowi udało się stworzyć film, który chociaż zaniedbuje pewne nadprzyrodzone elementy fabuły, to jest na swój sposób wyjątkowy, nostalgiczny i magiczny. Jestem przekonany, że Kraina wiecznego szczęścia może na tyle oczarować odbiorcę atmosferą, że ten z chęcią sięgnie po zbiór nowel Serca Atlantydów Stephena Kinga i na własną rękę rozgryzie tajemnicę Teda Brautigana oraz „małych ludzi”.
Uczeń szatana [Apt Pupil] (1998)
Mieliśmy już do czynienia z filmem pięknym, no to teraz czas na produkcję, która niezmiennie powoduje u mnie ciarki przerażenia. Uczeń szatana nie jest opowieścią o wampirach, demonach lub obcych. To historia o potworach w ludzkiej skórze, o manipulacji, o narodzinach obsesji, fanatyzmie i największej zbrodni w historii świata. Film Bryana Singera śledzi losy nastolatka, Todda Bowdena (Brad Renfro), piątkowego ucznia, który zafascynowany historią Holokaustu odkrywa, że w jego sąsiedztwie mieszka poszukiwany od czasów wojny nazista, Kurt Dussander (Ian McKellen). Coraz częstsze spotkania i rozmowy chłopca oraz starszego mężczyzny przemieniają się w perfidną i bardzo niebezpieczną grę. Chociaż Uczeń szatana w czasie swojej premiery otrzymał średnie oceny krytyków, a przychody z biletów ledwie pokryły budżet produkcji, to wydaje mi się jedną z najlepszych ekranizacji twórczości Stephena Kinga. Głównie dlatego, że dzieło Bryana Singera jest bardzo złożone i wręcz po mistrzowsku budowane jest w nim napięcie. Okazuje się bowiem, że wizyty Todda rozbudzają sadystyczne zachowania nie tylko u Kurta, ale również zaczynają one kiełkować u nastolatka. Uczeń szatana to właściwie dość kameralna historia, którą niosą na swych barkach zmarły w 2008 roku Brad Renfro oraz przede wszystkim Ian McKellen. Scena, w której po kilkudziesięciu latach Kurt znów przywdziewa nazistowski mundur i paraduje przed rozkazującym mu Toddem, aby za chwilę wpaść w przerażający trans, to prawdziwy majstersztyk gry aktorskiej słynnego odtwórcy Gandalfa. Godna uwagi przy okazji opisywanej adaptacji opowiadania Kinga jest również reżyseria Singera. Twórca nie ucieka się bowiem do łatwych, wstrząsających sztuczek. Zabawa montażem i pozostawianie niedopowiedzeń potęgują strach i uczucie niepokoju u odbiorcy. Uczeń szatana jest przerażającym psychologicznym thrillerem, który wchodzi głęboko i bardzo nieprzyjemnie pod skórę.
Nocne zło [The Night Flier] (1997)
Nocne zło to w moim przekonaniu nie tylko jeden z najbardziej niedocenionych tytułów powstałych na podstawie opowiadań Kinga, ale również jeden z najbardziej niedocenionych filmów o wampirach w historii kina. Bohaterem noweli Kinga i dzieła Marka Pavii jest Richard Dees (Miguel Ferrer), dziennikarz dość osobliwego pisma, traktującego głównie o zjawiskach paranormalnych. Richard nie jest ostatnio w szczytowej formie, ale wierzy, że odkrycie tajemnicy nocnego lotnika grasującego po małych, zapuszczonych lotniskach i pozostawiającego po sobie zwłoki pozbawione krwi znów przywróci mu dawny blask. Nocne zło to horror budowany z pietyzmem. Tu liczy się przede wszystkim atmosfera i umiejętne stopniowanie napięcia. Film Pavii jest skuteczny również dzięki wspaniałej grze aktorskiej nieodżałowanego Miguela Ferrera. Jego Dees, podobnie jak wampir, którego ściga, jest pasożytem żądnym krwi. Gdy momentami widzimy w dziennikarzu człowieka, to chwilę później zdajemy sobie sprawę, że była to wyłącznie maska założona przez mężczyznę gotowego dojść po trupach do celu. Warto również wspomnieć o nocnym lotniku. To, w jaki sposób Pavia buduje wokół jego postaci aurę tajemniczości, aby na koniec ujawnić go odbiorcy, przywodzi wręcz na myśl działania Stevena Spielberga w Szczękach. Umiejętne budowanie atmosfery strachu, a następnie ukazanie przerażającego wyglądu Dwighta Renfielda to dość klasyczne, ale niezwykle skuteczne zagranie. Doprawdy nie pojmuję, jak ta prosta, choć niezwykle udana, skuteczna i przepełniona atmosferą grozy adaptacja mogła zostać tak „zjechana” przez krytyków pod koniec lat 90. XX wieku. Nocne zło to przecież perełka. Dziś stała się idealnym tytułem do odświeżenia dla przeróżnych firm odrestaurowujących kultowe klasyki.