Pozornie GŁUPIE komedie, które są tak naprawdę BŁYSKOTLIWE
Komedia to jeden z najbardziej wymagających gatunków filmowych dla reżyserów, scenarzystów oraz aktorów. Zrealizowanie komedii, która trafi w gusta odbiorców, to ogromna sztuka. Wszystko to wynika z faktu, że poczucie humoru jest konstruktem wielowymiarowym, a różnych ludzi śmieszą różne rzeczy. Umiejętność wyprowadzenia widza ze strefy komfortu i sprowokowanie go do śmiechu to największy sukces twórców komedii. W historii kina można znaleźć mnóstwo przykładów filmów, które odniosły tryumf, posługując się najprostszym, sztubackim, wręcz głupim humorem. Co interesujące, wykorzystywanie idiotycznego humoru może posłużyć także przekazywaniu odbiorcom mądrych myśli. Oto kilka przykładów głupich komedii, które wbrew pozorom są z różnych powodów całkiem błyskotliwe.
Głupi i głupszy (1994)
Na początek komedia, której najprawdopodobniej nie trzeba nikomu przedstawiać. Film braci Farrellych obrósł bowiem kultem i od 28 lat śmieszy kolejne pokolenia widzów. To właściwie ostateczny dowód na to, że Głupi i głupszy nie jest tak idiotyczną produkcją, jaką wydaje się być na pierwszy rzut oka. Jak to jednak możliwe, skoro rzeczywiście traktuje o tytułowych głupolach i dodatkowo robi to raczej w sposób banalny? Odpowiedzią na to pytanie zdaje się szczerość i niewinność. Produkcja braci Farrellych w żadnej chwili nie sili się bowiem na bycie czymś innym aniżeli komedią o dwóch zidiociałych przyjaciołach, którzy przypadkiem znaleźli się w opałach, z czego kompletnie nie zdają sobie sprawy. W całej tej genialnej w swojej prostocie, znakomicie balansującej na cienkiej granicy smaku i świetnie zagranej historii każdy z widzów może również powrócić wspomnieniami do lepszego i prostszego świata. Świata prawdziwej przyjaźni i niewinności. Ten film sprawia bowiem, że można poczuć się, jakby znów miało się kilkanaście lat.
Bracia przyrodni (2008)
Niniejsze zestawienie bez przykładu filmu Adama McKaya byłoby zapewne niekompletne. Chociaż nie jestem fanem twórczości Amerykanina, to z całej jego filmografii najbardziej do tematu tej listy pasuje mi produkcja Bracia przyrodni. Poza całkiem zabawnymi, często improwizowanymi występami Willa Ferrella oraz Johna C. Reilly’ego, McKay oferuje publiczności spojrzenie na trend „wydłużonego okresu dojrzewania”. Chodzi głównie o mężczyzn, którym wygodniej jest wciąż mieszkać z rodzicami i pozostawać pod ich opieką, zamiast samodzielnie układać sobie życie. Z drugiej strony Bracia przyrodni to przewrotny film i podobnie jak Głupi i głupszy przypominający o latach młodości. Twórcy produkcji zdają się bowiem zaznaczać, że podczas planowania dorosłego życia nie wolno zapominać również o tkwiącym w każdym z nas wewnętrznym dziecku, które to każdego z nas ukształtowało.
Idiokracja (2006)
Podobnie jak w przypadku Adama McKaya, również nie po drodze mi z twórczością Mike’a Judge’a. Twórca Idiokracji jawi mi się bowiem jako spiskowy mesjasz, hochsztapler i czarnowidz, który swoim krzykiem zyskał mnóstwo wyznawców. Nie przeczę, sam pomysł na produkcję traktującą o tym, że ludzkość brnie ku ochlokracji, jest niebywale ciekawy i mógłby stanowić interesujący powód do dyskusji. Zwłaszcza że sporo w tym racji. Szkoda tylko, że Idiokracja jest filmem tak wadliwym i nieudolnym na wielu poziomach. Choć pasuje do tego zestawienia idealnie, w porównaniu do innych znajdujących się tutaj tytułów, trudno mi dzieło Judge’a komukolwiek polecić. Chyba trochę mocniej wierzę w ludzi aniżeli urodzony w Ekwadorze reżyser.
Cztery lwy (2010)
Dość tych narzekań. Pora się rozerwać. Przed wami bombowa „komedia dżihadystyczna”. Film Cztery lwy Christophera Morrisa stąpa po bardzo grząskim gruncie i zapewne nie spodoba się każdemu. Opowiada bowiem o pięciu (jeden dość szybko odpada) domorosłych mudżahedinach z Sheffield, którzy planują (to określenie trochę na wyrost) zamach terrorystyczny w Londynie. Tytułowe lwy nieudolnie rejestrują groźby ataku, noszą karabiny Action Mana, bronią się przed inwigilacją, używając komunikatora dla dzieci, połykają karty SIM lub wciąż machają głową, aby ich zdjęcia wyszły zamazane. Zastanawiacie się najpewniej, co w tym zabawnego. Warto dodatkowo pamiętać, że film miał premierę zaledwie pięć lat po tragicznych atakach w stolicy Anglii. Otóż Morris absolutnie nie wykorzystuje tu ostrza satyry, aby naśmiewać się z ofiar terroru czy też islamskiego systemu wartości. Reżyser zdaje się bowiem wykorzystywać śmiech w celach swoistej terapii. To zdecydowanie bardziej skuteczne podejście niż obsesyjny strach przed terroryzmem. Ciekawe jest także, że tak kameralny obraz, złożony właściwie ze zbioru lepszych i gorszych skeczy, potrafi w sugestywny sposób ukazać, jak media „napędzają” zamachowców. To interesujący wniosek, wedle którego powodzenie aktów terrorystycznych nie zależy wcale od liczby ofiar, ale od widowiskowości zamachu. Cztery lwy to świetnie zagrana, przepełniona czarnym humorem i absurdem filmowa farsa, która pozostaje w głowie jeszcze na długo po seansie.
Miasteczko South Park (1999)
Każda próba przerobienia animowanego serialu telewizyjnego w film pełnometrażowy wiąże się z ogromnym ryzykiem poniesienia porażki. Nie inaczej było z Miasteczkiem South Park, który wręcz skazywany był na komercyjną klapę. Zarówno krytycy, jak i duża część publiczności nie wierzyli, że sztubackie, anarchizujące żarty, wypełniające w dużej mierze prawie półgodzinne odcinki serialu, zadziałają również w dużym formacie. Okazało się jednak, że Trey Parker doskonale wiedział, co robi, i miał świetny pomysł na film o Miasteczku South Park. Jego produkcja okazała się bowiem nie tylko szalonym, absurdalnym i wulgarnym atakiem na wszystko, co „święte”, lecz także celną i ostrą na to satyrą. Jest więc – podobnie zresztą jak w wielu epizodach animowanego serialu – głupio, ale również inteligentnie. Miasteczko South Park śmieje się z otaczającej nas rzeczywistości i robi to na tyle skutecznie, że film właściwie aktualny jest również dziś, czyli po 23 latach od swojej premiery. Dzięki produkcjom podobnym do tej Treya Parkera można łatwo uwierzyć w niezwykłą moc prostego humoru, który jest najlepszym remedium na głupotę powagi.
Jaja w tropikach (2008)
Jaja w tropikach to niewątpliwie najlepszy film, pod którym podpisał się Ben Stiller. Naszpikowana gwiazdami, interesująca mieszanka szalonej akcji i głupiego humoru w wielu aspektach nadała ton kilku powstałym później komediom, ale jest również pewnego rodzaju artefaktem niedalekiej przeszłości. Myślę bowiem, że dziś (na szczęście, ale także na nieszczęście) wiele dowcipów z opisywanej produkcji Stillera nie mogłoby powstać. Abstrahując jednak od współczesności, to, co najbardziej rzuca się w Jajach w tropikach w oczy (poza jajami w tropikach), jest oczywiście absurdalny żart służący parodiowaniu klasycznych już amerykańskich produkcji wojennych, ale przede wszystkim satyrze na hollywoodzki przemysł filmowy podporządkowany aroganckim agentom, rozpieszczonym reżyserom i aktorom oraz politycznej poprawności.
Przepraszam, że przeszkadzam (2018)
To może zabrzmi trochę dziwacznie, ale najbardziej absurdalne w debiucie reżyserskim Bootsa Rileya wcale nie jest to, że główny bohater – czarnoskóry Cassius Green (Lakeith Stanfield) – pnie się po szczeblach kariery telemarketera, dzięki używaniu… białego głosu. Przepraszam, że przeszkadzam to szalona jazda i kawał porządnej komedii. Boots Riley w ciągu zaledwie 105 minut zdążył w niezwykły sposób, bo za pomocą absurdu, skrytykować kapitalizm i rolę pieniądza w życiu każdego z nas. Dodatkowo zwrócił uwagę na wciąż występujące nierówności społeczne, kwestie rasizmu oraz ogłupiającą rolę mediów. Wydawać mogłoby się, że potraktowanie w jednym obrazie wspomnianych problemów może wywołać u odbiorcy mdłości związane z nadmiarem treści, jednak okazuje się, że ich umiejętne i inteligentne dawkowanie trafia do widzów jasno i celnie. Boots wykorzystuje bowiem świeże pomysły, aby nie nużyć widza. Dziwny montaż, miszmasz gatunkowy, elementy surrealistyczne i jeszcze wiele innych rozwiązań sprawiają, że Przepraszam, że przeszkadzam to jeden z najlepszych komediowych debiutów ostatnich lat i doskonały kandydat do miana filmu kultowego.
Kacza zupa (1933)
Na deser zrealizowane niemal 90 lat temu komediowe arcydzieło z braćmi Marx w rolach głównych. Chociaż nie wypada mi używać w kontekście tego filmu określenia „głupi”, to jest tu wiele scen (np. scena z lustrem), zabaw słowem, dialogów, które korzystają właśnie z tego typu humoru. Wszystko po to, aby błyskotliwie wyśmiać totalitaryzmy oraz zwrócić uwagę na bezsensowność wojny, za którą stoją bezmyślni tyrani. Kacza zupa to kolejny dowód na to, że humor pozwoli ludzkości przetrwać nawet najtrudniejsze chwile.