Kolejna produkcja zza oceanu, która próbuje rozliczyć Amerykę – z jak się już coraz powszechniej uważa – niepotrzebnego konfliktu w Wietnamie. Ben Stiller poszedł jednak w swoim filmie jeszcze dalej. Opowiedział nam historię o wojnie w ogóle i żerujących na śmierci mediach. Oczywiście widzom może być bardzo do śmiechu, gdy Stiller pręży muskuły przed kamerą i wymachuje karabinem, lecz cały wic polega na tym, że postać Tugga Speedmana, już nieco przebrzmiałej gwiazdy, nie jest świadoma konsekwencji swoich czynów. Bazując na tej nieświadomości, można – co jest pokazane w filmie – zrobić z ludźmi cokolwiek, nawet wysłać ich na śmierć. Jak to bywa u Stillera, nie obeszło się bez krytyki przemysłu filmowego i warunków, jakie panują na planach zdjęciowych. Kropką nad i w tym „wojennych” chaosie jest Tugg, człowiek z pasją, zaangażowany, trochę klaun, przerysowany karierowicz – wszystkie te cechy Stiller odegrał, jakby sam je miał, a na dodatek reżyserował.
Świat modelingu – z tej najwyższej półki – to rzeczywistość, która istnieje właściwie dla samej siebie i… reklamodawców. Bo cóż innego dla zwykłego śmiertelnika z klasy średniej mogłaby stworzyć? Kolekcję o nazwie „Kloszardność” by Jacobin Mugatu (Will Ferrer)? Kolejną mokrą wizję, że życie krezusów jest więcej warte niż lemingów z korporacji, a może wartościowsze niż życie górników? Naiwne przekonanie, że szczytem marzeń młodego człowieka powinno być wzięcie udziału w wyścigu szczurów, na końcu którego czeka nagroda w postaci sesji na okładkę magazynu „Vogue”? Przypomnijcie sobie ten szok jednej i drugiej strony, gdy Zoolander wraca na rodzinną prowincję do górniczej rodziny. Tę pustkę formalną i egzystencjalną modelingu świetnie przedstawił Ben Stiller w Zoolanderze, nie tylko jako aktor, ale i reżyser. Z pewnością modelki i modele od tego czasu nie przepadają za Stillerem, chociaż zgodnie z ideą modelingowej pustki intelektualnej, tak zgryźliwie zaprezentowanej przez naszego solenizanta, najpierw musieliby znać ten film. Czy to obraźliwe? Tak, z pewnością. Stillerowi nie zależy na tym, czy popkultura będzie go cenić. I jak widać, dobrze na tej niezależności wychodzi.