search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

No i NA CO JESZCZE CZEKACIE, czyli skąd się wzięły SCENY PO NAPISACH?

Dawid Konieczka

16 sierpnia 2019

REKLAMA

Coraz większa liczba widzów decyduje się zostać na sali kinowej aż do momentu, gdy przez ekran przewiną się już wszystkie napisy końcowe. Czy to rosnąca miłość do atmosfery ciemności, chłonięcia sztuki ruchomych obrazów i niechęci wobec powrotu do szarej rzeczywistości? Niejednokrotnie tak, ale powód długotrwałej obecności dziesiątek par oczu wpatrzonych w płynące do góry nazwiska aktorów, producentów czy speców od efektów specjalnych jest dużo prostszy: sceny po napisach. Dziś, głównie za sprawą filmów superbohaterskich, czekamy cierpliwie aż do zapalenia świateł na sali praktycznie po każdym seansie blockbustera albo dowolnego filmu, co do którego mamy choć cień podejrzenia, że coś może czekać na nas, gdy lista płac już się skończy.

Pójście na seans filmu spod znaku Marvel Cinematic Universe nierozerwalnie łączy się z pozostaniem do końca napisów, bo scenki po tyłówce pojawiają się tam właściwie zawsze. Podobną ścieżką podążyły wkrótce kolejne wielkie produkcje, jak Jurassic World: Upadłe królestwo (2018); coraz chętniej robi to też seria Szybcy i wściekli. Dzisiaj film, który nie jest niewątpliwie i jednoznacznie niszowy bądź artystyczny, może zawierać audiowizualny bonus dla widzów. Jedni są zachwyceni, mogąc choć przez kilkanaście sekund dłużej pobyć w świecie swojego ulubionego dzieła, innych drażni swoiste poczucie niekompletności obejrzanego tytułu (bo skoro twórcy wrzucają jeszcze coś po napisach, to może po prostu nie umieli sensownie umieścić tego w samym filmie). Tak czy inaczej sceny po napisach nie są oczywiście autorskim pomysłem Marvela, bo pojawiały się już wcześniej przez wiele lat, w różnych formach i z różnych powodów.

avengers-post-credits-scene-1
Kadr ze sceny po napisach Avengers 2012

Zanim przyjrzymy się pochodzeniu potyłówkowych sekwencji, kilka słów o samych napisach. Te nie są tak starym wynalazkiem, jak mogłoby się wydawać, i chociaż były w kinie obecne od dawna, to na szeroką skalę zaistniały dopiero w latach siedemdziesiątych, stopniowo zajmując miejsce rozbudowanych czołówek. Widzowie raczej nie byli skłonni zostawać do samego końca, ale twórcom także specjalnie nie zależało na ich obecności. Protoplaści scen po napisach pojawili się jednak już wcześniej, przyjmując dwie postaci. Pierwszą było wyświetlanie listy płac jeszcze przed zakończeniem ostatniej sceny filmu, która stawała się swego rodzaju tłem. Zwykle nie było to nic zobowiązującego, jedynie nieznaczne przedłużenie dzieła i urozmaicenie dla oglądanej tyłówki, jak choćby w Ryzykownej grze (1960); filmowcy stosują czasem to rozwiązanie do dziś. Drugim zabiegiem poprzedzającym znane nam sceny po napisach były… same napisy, a mówiąc precyzyjniej, zapowiedzi kolejnych filmów z serii. Za pierwszą produkcję, która posłużyła się takim specyficznym rodzajem zwiastuna uznaje się Pozdrowienia z Rosji (1963). Tam po liście płac pojawia się komunikat: „To jeszcze nie koniec. James Bond powróci w kolejnym thrillerze Iana Fleminga, Goldfinger”. Szybko stało się to nieodłącznym elementem następnych części przygód agenta 007, a jednocześnie dało początek pierwszej scenie po napisach, jakie znamy dziś.

Ta pojawiła się bowiem w parodii filmów szpiegowskich, a zwłaszcza serii o Bondzie, The Silencers (1966). W niej grany przez Deana Martina agent Matt Helm leży na łóżku z kilkoma skąpo odzianymi kobietami, a na ekranie pojawia się zapowiedź kolejnej części przygód bohatera (czym ten wyraźnie nie jest zachwycony). Owa scenka jest pierwszą „ponapisową” we współczesnym rozumieniu, ale ich rozkwit zapoczątkował film dopiero o trzynaście lat późniejszy — Wielka wyprawa Muppetów (1979). Tam tytułowi bohaterowie, podobnie jak obecni na sali widzowie, kończą oglądać film i toczą dyskusje na jego temat. Po zniknięciu ostatnich napisów końcowych jeden z Muppetów, Zwierzak, krzyczy do pozostałych na sali (tej prawdziwej), by wrócili do domu, po czym pada zmęczony na ziemię. To sympatyczne mrugnięcie okiem do widza rozpoczęło boom na krótkie, dowcipne potyłówkowe sekwencje.

W latach osiemdziesiątych sceny po napisach zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu i zazwyczaj przyjmowały jedną (lub więcej) z czterech form: zabawnego gagu, przełamania czwartej ściany, przywołania wątku pobocznego nierozwiązanego w głównej fabule lub zapowiedzi kolejnej części serii. Jako że dominowały pierwsze dwa zabiegi, zdecydowana większość filmów korzystających z sekwencji po liście płac była komediami, na czele z Czy leci z nami pilot? (1980), Policyjną opowieścią (1985) czy Samoloty, pociągi i samochody (1987). Jedną z najsłynniejszych scen potyłówkowych była ta pojawiająca się w Wolnym dniu Ferrisa Buellera (1986), w której tytułowy bohater, zaskoczony obecnością widzów na sali kinowej, zapewnia ich, że film już się skończył i powinni oni udać się do domów — moment ten sparodiowany został zresztą w pierwszym Deadpoolu (2016). W omawianej dekadzie zaczęły pojawiać się też nieudane ujęcia (ang. bloopers), które kojarzone są chyba najbardziej z filmami z Jackiem Chanem [choć grzechem byłoby w tym miejscu nie wspomnieć o scenkach w podobnym stylu zawartych w zakończeniu Dawno temu w trawie (1998) czy Toy Story 2 (1999)].

Dawid Konieczka

Dawid Konieczka

W kinie szuka przede wszystkim kreatywności, wieloznaczności i autentycznych emocji, oglądając praktycznie wszystko, co wpadnie mu w ręce. Darzy szczególną sympatią filmy irańskie, science fiction i te, które mówią coś więcej o człowieku. Poza filmami poświęca czas na inną, mniej docenioną sztukę gier wideo, szuka fascynujących książek, ogląda piłkę nożną, nie wyrasta z miłości do paleontologii i zastanawia się, dlaczego świat jest tak dziwny. Próbuje wprowadzać do swojego życia szczyptę ekologii, garść filozofii i jeszcze więcej psychologii.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA