search
REKLAMA
Zestawienie

Niskobudżetowe filmy, które ZAWSTYDZAJĄ HOLLYWOOD

Zawstydzenie Hollywood tylko z pozoru jest trudne.

Odys Korczyński

15 stycznia 2024

REKLAMA

Zawstydzenie Hollywood tylko z pozoru jest trudne. Mogą to zrobić już nie tylko niezależni twórcy z samych Stanów Zjednoczonych, ale i artyści związani z filmem spoza USA np. Europy, Azji, a nawet Ameryki Południowej. A więc generalnie Hollywood może już być zawstydzone przez całą resztę świata, a kiedyś tak łatwe to nie było. Zmiana dokonała się dzięki rozwojowi techniki filmowej, na którą Amerykanie nie posiadają już monopolu. Kolejne pokolenia filmowców przeszły szkolenia za oceanem i zaczęły roznosić swoją wiedzę dalej, po mniejszych ośrodkach filmowych, a te – rozwijać własne ścieżki, mając przy tym dostęp do wciąż znacznie mniejszych, ale w lokalnych perspektywach coraz znaczniejszych środków finansowych. I tak pojęcia dużego budżetu za oceanem i np. u nas są różne, względne. Filmowcy, nawet ci polscy, pokazują, że małe pieniądze czasem wystarczają, żeby dobremu scenariuszowi zapewnić równie dobrą oprawę estetyczną. Jednym z ostatnich przykładów takich produkcji filmowych jest Godzilla Minus One, wielki powrót do tematu japońskich filmowców za jedyne 15 milionów dolarów, która wizualnie nie odbiega jakościowo od chociażby Godzilli Michaela Dougherty’ego za bagatela 170 milionów dolarów.

„Terminator” (1984), reż. James Cameron (6,5 mln dolarów)

Zestawienie zacznę od przykładu zza oceanu, zrealizowanego przez reżysera, którego pozycja w świecie filmu jest teraz „kosmicznie” wysoka, ikoniczna, blockbusterowa, co nie oznacza, że jakościowo idealna. James Cameron jest jednak dzisiaj przykładem wielomilionowego reżysera, którego filmy sprzedają się jako te najdroższe i „najlepsze”. Kiedyś tak jednak nie było. Legendarny Terminator zawstydził świat amerykańskiego filmu, a przecież kręcony był w garażu, po cichu, niekiedy na ulicach bez zezwoleń. To było takie niezależne Hollywood, które dzisiaj zarówno Cameron, jak i Schwarzenegger wspominają z niemałym sentymentem. I remember one time I got out of the car and he [James Cameron] says, Go across the street here, sunset, and go over to this car and punch the window in the front. We need that shot”. So I walked across the street and looked Terminator-esque and then looked around and – boom – punched through the window and that’s the way we shot the first movie.

„Parasite” (2019), reż. Joon-ho Bong (11,4 mln dolarów)

Za takie pomysły na fabułę płaci się bardzo wiele, nie zawsze jednak scenarzystom, albo też niestety się je odrzuca, bo nie posiadają odpowiedniego potencjału na zyskowny box office. Za dużo intryg, skomplikowane dialogi niekoniecznie dobrze wpływają na zyski, a do tego jeszcze bardziej ascetyczna, co nie oznacza tania, forma wizualna i w Hollywood już łatwo nie jest, chociaż to się zmienia. Tak jest za oceanem. Na dalekim wschodzie z kolei kino koreańskie, chociaż lubuje się w efektach specjalnych, to nie rezygnuje z surrealistycznie opowiedzianych historii na temat emocji, relacji społecznych, ich ewolucji, co skropione jest całkiem nieźle zaprojektowanym połączeniem komedii z dramatem. I to się sprzedaje, w Hollywood również, tyle że z tym zaryzykowaniem w Fabryce Snów jest trudniej, z zainwestowaniem niekoniecznie wielkich pieniędzy. Parasite to zaledwie 11 milionów dolarów. Czy jednak dałoby się za takie pieniądze nakręcić ten obraz z amerykańskimi gwiazdami? Myślę, że ze strony tzw. gwiazd problemu by nie było – wiele z nich nie gra w filmach tylko ze względu na astronomiczne gaże. Bardziej chodzi o skomplikowany mechanizm produkcji i całą kolejkę ludzi decydujących o wszelkich elementach filmu wpływających na plan potencjalnych zysków.

„Salut 7” (2017), reż. Klim Shipenko (13 mln dolarów)

Pamiętam, że przez długi czas Salut 7 nie posiadał nawet uzupełnionej obsady na FW. Teraz na szczęście się to już zmieniło, ale to pokazuje, jak traktujemy rosyjską fantastykę. I wojna w Ukrainie nie ma tu znaczenia, bo to działo się wiele lat przed jej wybuchem. Rosyjskie kino science fiction niczym sobie nie zasłużyło na takie traktowanie, zwłaszcza kino tej jakości co Salut 7. I chociaż nie jest wolne od pompatyczności, to stanowi mocną konkurencję dla Apollo 13 Rona Howarda. Nie tylko chodzi o kwestie techniczne (montaż, efekty specjalne), ale i sposób prowadzenia narracji oraz suspens. W tym faktycznie produkcja jest dobra i przykuwa do ekranu, jakbyśmy oglądali film z USA. No właśnie – odniesieniem dla tego typu filmów jest kino amerykańskie i gdyby aktorzy nie mówili po rosyjsku, większych różnic nikt by nie zauważył.

„Przyciąganie” (2017), reż. Fedor Bondarchuk (6 mln dolarów)

Można otworzyć usta ze zdziwienia, bo to kino rosyjskie, a ten kierunek w kinematografii nie kojarzy nam się z wysokiej jakości tematyką fantastyczno-naukową. To nasz spadek pokoleniowy po nie tak dawnych czasach, kiedy generalnie rosyjska myśl techniczna starała się z niezbyt dobrym skutkiem gonić tzw. Zachód. Przyciąganie to film aspirujący do miana wschodniego blockbustera. Nie do końca się udało, ale wiele produkcji amerykańskich firmowanych wielkimi nazwiskami jest znacznie gorsza lub na podobnym poziomie, a wydano na nie dziesiątki milionów dolarów. Chciałbym jednak, żeby było jeszcze o wiele lepiej, bo film miał potencjał. Niestety, po pierwszych dwudziestu minutach boleśnie przekonałem się, że Bondarchuk to nie Tarkowski, chociaż 9. kompanię zrobił po mistrzowsku. Nawet jeśli temu drugiemu brakowało środków, by odpowiednio inteligentnie przedstawić rzeczywistość Solaris, ratował się genialnie napisanym scenariuszem i intertekstualnym perfekcjonizmem w interpretacji prozy Lema. Bondarchuk tylko zachłysnął się formą superprodukcji zza oceanu i nie wystarczyło mu już zaangażowania, żeby wymyślić, coś, co nie będzie kolejnym fantastycznonaukowym frazesem. Tak jak w przypadku amerykańskich blockbusterów.

„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” (2020), reż. Jan Belcl (nieznany)

Liczę na pomoc czytelników, bo jestem ciekawy, jaki budżet miała ta produkcja, jakże nieoczywista dla polskiego kina. Oczywista jest tu fascynacja Quentinem Tarantino, ale nie odtwórczo, jak to robi się za oceanem, bo tam Tarantino także ciągnie za sobą całe pokolenia twórców. Polacy wraz ze słoweńskim reżyserem zrobili to inaczej, powiedziałbym nawet, że bardziej efektownie, bo z uwzględnieniem słowiańskiego świata, słowiańskich emocji i słowiańskich zagrywek słownych. Tak więc świetnie się ten kawałek kina ogląda i pewnie będzie on zbyt hermetyczny dla widza z USA, ale sprawność realizacyjna jest iście amerykańska, hollywoodzka, a koniec godny Tarantinowskiego Pewnego razu… w Hollywood.

„Paradise” (2023), reż. Boris Kunz (nieznany)

Znów liczę na pomoc czytelników, bo nigdzie nie znalazłem danych o budżecie filmu. Zakładam jednak, że nie był on duży, co w tym przypadku nie jest wadą. Amerykańskie blockbustery, co ciekawe, aż tak nie przynudzają na początku. Akcja nie rozwija się aż tak powoli, wręcz obyczajowo. W Paradise z początku tego domniemanego genialnego pomysłu na akcję i wielopoziomową fabułę wcale nie widać, co trzeba twórcom wytknąć. Dopiero gdy bohaterów los stawia przed radykalnym wyborem, zaczyna się dziać. Klimat się zmienia, a filmowa rzeczywistość przestaje już być korpoprezentacją raju na ziemi, żeby widz się niezobowiązująco mógł cieszyć przygodową fantastyką. Gdyby jeszcze wprowadzić do fabuły element transhumanistyczny lub androida Paradise mogłoby przypominać Łowcę androidów, nie będąc oczywiście jego kopią czy też kontynuacją. W fantastyce naukowej przyzwyczajono nas, że nadrabia się formą braki w treści, a Paradise jest inne. Zawstydza wielkie science fiction w filmowym wydaniu swoją wielowątkowością i otwartością zakończenia.

„Cube” (1997), reż. Vincenzo Natali (365 tys. dolarów)

Każdy miłośnik horroru chyba pamięta, jak niepowtarzalny klimat został stworzony w tej produkcji, całkowicie zwodząc widza, który zapewne uznał, że scenografia, efekty specjalne oraz cała ta mechanika umierania bohaterów wymagały niemałych kosztów. Na dodatek jeszcze honoraria aktorskie, koszty okołoprodukcyjne, a tu zaledwie 365 tysięcy dolarów. Jak widać, jest to możliwe. I w tym wypadku nie można mówić o dominacji pomysłu nad estetyką lub odwrotnie. Ani scenariusz nie musiał przykrywać niedoskonałości technicznych, ani efekty specjalne nie rekompensowały miałkości historii.

„Strefa X” (2010), reż. Gareth Edwards (500 tys. dolarów)

Gareth Edwards jest już częścią Hollywood. Od niedawna, ale jednak. Zyskał tę pozycję całkiem niedawno i zobaczymy, jak długo ją utrzyma. Zaczynał jednak paradoksalnie ambitniej i za nieporównywalnie mniejsze pieniądze, udowadniając, że jest możliwe stworzyć CGI nie za miliony, a jednak jakościowo dorównujące temu za miliony. W filmie więc „wystąpiły” gigantyczne potwory z mackami, a fabuła opowiadała o fotoreporterze wysłanym do strefy pełnej tych stworzeń, aby uratować córkę swojego szefa. Nic więc szczególnego. Zawstydzają Hollywood jednak owe minimalne koszty oraz efekt pracy Edwardsa.

„Perspektywa” (2018), reż. Zeek Earl, Christopher Caldwell (4 mln dolarów)

Produkcja indie z jakże znanym aktorem w roli głównej. Na szczególną uwagę zasługuje mnogość detali w scenografii, co uznaje się zwykle za wystarczający przyczynek do określenia filmu kosztownym. A tutaj zaledwie 4 miliony dolarów, co jak na tytuł SF jest kwotą uniemożliwiającą powstanie właściwie 99,9 procent współczesnych produkcji fantastycznych. Wiele jednak zależy od członków ekipy, ich umiejętności, a co najważniejsze woli skończenia projektu, czasem we własnym zakresie, na własnych komputerach i we własnych domach. A fabuła filmu wcale nie cechuje się wymyślnymi zabiegami. Po raz kolejny oglądamy relację ojca i córki, którzy walczą o lepszą przyszłość w ramach czegoś w rodzaju kosmicznej gorączki złota. I to był strzał w dziesiątkę, bo western wniósł do produkcji retrofuturyzm dostrzegalny w każdym rekwizycie – od skafandra, po komputer.

„Godzilla Minus One” (2023), reż. Takashi Yamazaki (15 mln dolarów)

Japończycy jakby byli świadomi tego, że Hollywood skutecznie wydarło im historię o Godzilli, a to przecież jeden z ich kinematograficznych narodowych skarbów. Zestawienie więc kończę filmem wizualnie wielkim, sugerującym, że kosztował co najmniej 200 milionów dolarów. Tym tytułem chyba ostatecznie japońska kinematografia udowodniła, że ich Godzilla nie powinna już kojarzyć się z człowiekiem przebranym w gumowy strój, który niszczy tekturowe wieżowce. Godzilla Minus One to nie tylko wizualne zwycięstwo, ale i odpowiedź Hollywood w sprawach montażu, sposobu pisania historii oraz kulturowej refleksji nad własną historią. Amerykańskie Godzille to stwory efektowne, lecz niezaangażowane, a ta japońska wspomaga Japończyków w ich walce z własną przeszłością. Niestety, żeby ten film obejrzeć, trzeba się trochę nagimnastykować w Internecie. Pomaga na szczęście konto na Discordzie.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA