Connect with us

Publicystyka filmowa

Czy ŁOWCA ANDROIDÓW to przypadkowe arcydzieło?

Czy ŁOWCA ANDROIDÓW to przypadkowe arcydzieło? Odkryj fenomen tego filmu, który wstrząsa kinem przez pokolenia.

Published

on

Czy ŁOWCA ANDROIDÓW to przypadkowe arcydzieło?

Wstępem niech będzie krótka definicja arcydzieła, którą stworzyłem na potrzeby tego tekstu, oraz wyjaśnienie, dlaczego Łowca androidów się w nią wpisuje. Jeśli wziąć pod uwagę PWN-owski Słownik języka polskiego, arcydziełem jest wybitne osiągnięcie w danej dziedzinie, odznaczające się kunsztem realizacji. Aby nieco zawęzić ogrom możliwości, jakie niesie ze sobą słowo „dziedzina”, skupmy się na wytworach kultury, a konkretniej: wytworach sztuki. Odwołując się do zdrowego rozsądku, sumy doświadczeń oraz historii, arcydziełami określać powinniśmy dzieła, które nie dość, że są w powszechnej opinii uznawane za wyjątkowe, wybitne, unikatowe lub przełomowe, to jeszcze ich życie nie kończy się na jednym pokoleniu – z roku na rok, z dekady na dekadę, ich wartość nie maleje, a wręcz wzrasta.

Advertisement

Takie zjawiska mają także wielki wpływ na innych twórców lub też zmieniają postrzeganie gatunku. Myślę, że to dość bezpieczna i obszerna definicja, a potrzebę jej przytoczenia motywuję tym, że niniejszy artykuł ani razu nie podejmie polemiki z faktem, że Łowca właśnie arcydziełem jest.

W filmach jak w szachach: jak nie planujesz, musisz liczyć na szczęście.

Dużo prościej jest z określeniem, czym jest „przypadek”. Pozwolę sobie pominąć bogactwo filozofii deterministycznej i ograniczę się do lakonicznego stwierdzenia, że przypadkowe jest coś, co nie było zaplanowane. Jeśli ktoś w tym momencie zauważy, że każde arcydzieło jest przypadkowe, bo nie da się przecież już w fazie planowania określić, że dany twór będzie przełomowy, wybitny lub najlepszy w swoim gatunku, to ma całkowitą rację. Każde arcydzieło jest z pewnością wynikiem wielu decyzji i działań, ale determinizmowi miałem dać spokój. Dlaczego więc akurat Łowca androidów jest szczególnym przykładem przypadkowego arcydzieła, wymagającego osobnego omówienia? Mianowicie dlatego, że jest to chyba jedyny obraz w historii kina, który nie jest tym, czym miał być, ale właśnie dzięki temu odbieramy go lepiej, niż planowali jego twórcy.

Skomplikowane? Wyjaśniam. Sporo odpowiedzi przynosi dokument Niebezpieczne dni – tworząc „Łowcę Androidów”. Znalazła się w nim bardzo ciekawa wypowiedź reżysera – Ridleya Scotta – dotycząca neonu, który znajduje się za plecami głównego bohatera, kiedy widzimy go po raz pierwszy. Otóż neon nie ma żadnego ukrytego znaczenia, został wykorzystany, bo prostu spodobał się twórcy. Wszelkie interpretacje dotyczące jego kształtu, przesłania lub symboliki są więc tylko nadinterpretacjami, a autor „nie miał nic na myśli”. Czy to zabiera nam całą zabawę z analizy detali i próby rozpracowania ich znaczenia? Wydaje mi się, że nie. Jednak przytoczona wypowiedź Scotta zmusiła mnie na długi czas do myślenia o tym, dlaczego jego film jest uznawany za arcydzieło.

Advertisement
JAMES GUNN stworzył listę kontynuacji lepszych od oryginału. Wśród nich BLADE RUNNER 2049

Szukając drugiego takiego filmu…

Przyjrzyjmy się scenariuszowi. Podstawą historii była powieść Philipa K. Dicka Czy androidy marzą o elektrycznych owcach. Autor przedstawiał w niej wizję świata przyszłości, zrujnowanego i paranoicznego, w którym zwierzęta przestały istnieć, a działalność ludzka była wspierana przez androidy – służących ludzkiej rasy. Bohater – Rick Deckard, nazwany tak samo jak w filmie – był żonatym policjantem ze specjalnego oddziału zajmującego się likwidacją androidów-dezerterów.

Dick, w charakterystyczny dla siebie sposób, snuł rozważania o znaczeniu i granicy człowieczeństwa, dotykał wątków bytów wyższych, religii i mediów wpływających na ludzką percepcję i egzystencję, mieszał ze sobą literacką „prawdę” z paranoidalnymi wyobrażeniami bohaterów, nie podając dokładnie, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Fabuła filmu w niewielkim stopniu oddaje sens oryginału, zmierza w nieco innych kierunkach, pomija wiele wyjaśnień, zachowując jednocześnie sporo źródłowego materiału. Scenariusz powstawał w bólach – pierwszą wersję, napisaną przez Hamptona Fanchera (który wcześniej był epizodycznym aktorem), poprawiał David Webb Peoples.

Pierwszy był debiutantem na polu scenopisarskim, drugi miał na koncie skrypt do dokumentalnego filmu o tematyce bomb atomowych. Nietypowe dla sporej produkcji było więc zatrudnienie nowicjusza, i faktycznie, z tekstu Fanchera zostało potem wyciętych lub poprawionych wiele elementów, ale tak naprawdę chyba do końca zdjęć nie istniała żadna ostateczna wersja scenariusza, którą ktoś decyzyjny przeczytał i zredagował. Pozostały więc w filmie chociażby tytułowe (książkowe) sztuczne zwierzęta, które stały się dobrem luksusowym, ale nigdzie nie pada wytłumaczenie ani nawet krótka informacja o przyczynach tego stanu rzeczy.

Advertisement

Z pierwszego dialogu Deckarda z Rachel dowiadujemy się, że sowa w biurze jest sztuczna („oczywiście, że jest!”) i droga („bardzo”). Krótka wymiana zdań, która jednocześnie może opisywać sowę, jak i samą Rachel – ale podczas pierwszego seansu nie mamy podstaw, by wiedzieć, skąd Deckardowi przyszło do głowy zapytać, czy sowa jest sztuczna.

W omawianej scenie uwagę zwraca ciekawy zabieg estetyczny w postaci światła odbitego od wody, tworzącego płynne refleksy na twarzach bohaterów. Tyle tylko, że w pomieszczeniu nie ma wody i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że efekt został wykorzystany z jakiegokolwiek innego powodu niż takiego, że po prostu dobrze wyglądał. Z tą dekoracją i tą sceną wiąże się jeszcze jedna anegdota – kolumny w biurowcu Tyrella zostały zainstalowane przez wykonawców do góry postumentami. Nikt nie zwrócił na to uwagi aż do rozpoczęcia zdjęć, kiedy Scott (lub operator – zabijcie mnie, ale nie pamiętam, który z nich) zwrócił uwagę na to przeoczenie i kazał odwrócić kolumny. Czy jednak miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdyby scenografię pozostawiono z błędem? Wygląd tej sceny i tak byłby genialny.

Advertisement
Serialowy OBCY nabiera kształtów. Sydney Chandler z główną rolą w produkcji science fiction

Kręcimy arcydzieło, Harry. Trzymaj ten pistolet w arcydzielasty sposób!

Wracając do scenariusza – od lat zastanawia mnie, dlaczego najlepsi specjaliści od tropienia androidów, Holden, a potem Deckard, nie wykorzystali zdjęć swoich celów, które dostarczyło im NYPD do zidentyfikowania i natychmiastowego wyeliminowania Leona, a potem Zhory? Dlaczego w ogóle zatrudniono łowców do tej roboty, skoro było wiadomo, że androidom i tak zostały zaledwie tygodnie życia? Roy wszedł do budynku Tyrella, wykorzystując dziecinnie prostą metodę. Czy Tyrell, świadomy ucieczki swoich produktów, nie był przygotowany na taką ewentualność? Nie zabezpieczył budynku, nie wynajął (lub nie stworzył) sobie ochrony? To podstawowe problemy fabuły, które jednak, w jakiś dziwny sposób, nie przeszkadzają podczas seansu. Nawet świadomy ich istnienia, nie jestem w stanie odmówić filmowi wielkości.

Kwestia człowieczeństwa Deckarda jest obiektem debaty od co najmniej kilkunastu lat, ale czy w ogóle to pytanie było zadane przez twórców celowo? W filmie – w wersji kinowej – nie ma żadnej wzmianki czy wątpliwości co do tego, kim jest główny bohater. Jego sen o jednorożcu i figurkę origami wiąże się obecnie węzłem, który ma być dowodem na to, że inni, „właściciele”, znają jego marzenia. Te dwa ujęcia przedstawiające jednorożca dodano wiele lat później, w wersji reżyserskiej. Tak naprawdę, czy pytanie o status Deckarda, jest zasadne przy pytaniu o znaczenie tej historii? Czy kwestionowanie jego człowieczeństwa coś tutaj wnosi? I bez tego, postawiono tu wiele moralnych i etycznych kwestii, a Deckard-android je tylko dubluje i wprowadza niepotrzebny zamęt.

Długo można rozmyślać nad gatunkową przynależnością filmu, a wobec tego najlepsze jest stwierdzenie, że Łowca androidów nie należy do żadnego gatunku. To dzieło wymykające się klasyfikacji. Scenariusz nawiązuje do mechaniki kryminału, estetyka zdjęć, oparta na silnej grze światła i cienia, nawiązuje do nurtu filmu czarnego, tematyka zakorzenia dzieło w ramach konwencji science fiction, a Łowca jest przecież wspaniałym melodramatem, w którym miłość – zabroniona i skazana na porażkę – wysuwa się na pierwszy plan. Nadal jednak nie potrafię sobie wyobrazić, że to wszystko tak zaplanowano.

Advertisement

Nie wydaje mi się, żeby w studio ktoś rzucił: „Hej! A może niech ten wątek androidów zejdzie na dalszy plan, niech Deckard w sumie nic w tym filmie nie zrobi, a najważniejsze dla niego będzie zdobycie kobiety?!”. Ciekawe, co zawierała pierwsza wersja scenariusza – Deckarda singla, czy Deckarda męża swojej żony. Wątek romantyczny podbudowany jest w dodatku genialną ścieżką dźwiękową Vangelisa, i tutaj też można się zastanawiać – czy Scott rozbudował love story, słysząc, co też Grek wyczarował, czy może od początku kładł nacisk na relację bohaterów, a kompozytor tylko ozdobił jego wizję. Plakat jak do „Wielkiej draki w Chińskiej Dzielnicy”

Można zauważyć, że w przeciwieństwie do zmian w Gwiezdnych Wojnach, wprowadzanych do niedawna przez George’a Lucasa przy każdej możliwej okazji, zmiany Scotta w oryginalnym materiale Łowcy androidów wyszły filmowi na korzyść. Wycięcie pozakadrowej narracji, kilka zmian w dialogach (z wypowiedzi Bryanta w wersji z 1982 wynikało, że po mieście chodzi jeszcze piątka, a nie czwórka androidów…) i wstawienie ujęcia jednorożca w znaczący sposób wpłynęły na odbiór filmu wśród publiczności, jeszcze bardziej oddalając zamysł twórcy od ostatecznej interpretacji dzieła.

Advertisement

Pozostaje jednak ono wyjątkowe, i to niezależnie od standardów, do jakich go przyrównamy. Niepowtarzalna atmosfera wielokulturowego miasta, przypominającego żyjący organizm, losy jego mieszkańców – rozterki zawodowe, prywatne i filozoficzne, znakomita oprawa audiowizualna składają się na wyjątkowy obraz. Wyjątkowy także w filmografii jego reżysera, który nigdy wcześniej i nigdy później nie stworzył filmu w równym stopniu unikatowego, nieschematycznego i… wybitnego.

Advertisement