Sentyment, który żywię do Sylvestra Stallone’a, jest oczywiście znacznie mniejszy niż bezkrytyczne uwielbienie Arnolda Schwarzeneggera, jednak seria Rocky zaskarbiła sobie moją przychylność na zawsze i niezależnie od części (Creeda też tu wliczam). Na dodatek Rocky V jest rodzynkiem w cyklu ze względu na zupełnie inne podejście do żelaznego szablonu. Rocky zostaje trenerem. Film nie skupia się już wyłącznie na walce, ale na jego doświadczeniach związanych z życiem, które wygląda jak niekończąca się walka, uzależnienie od robienia sobie i innym kontrolowanej krzywdy dla pieniędzy i sławy. A poza tym produkcja nie kończy się starciem na ringu, lecz odświeżającą walką na ulicy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Rocky V, który nareszcie wyszedł z tyle razy otwieranego pudełka, dostał aż siedem nominacji do Złotej Maliny. Może krytycy nie zrozumieli tego przesunięcia akcentów ze sportu na obyczajowe dociekania? Na szczęście sporo widzów nie podziela ich opinii i podobnie jak ja traktuje piątą część Rocky’ego jak porządne kino o sportowej walce z największym wrogiem, który zniekształca widzenie rzeczywistości – czającym się w głowie strachem, że poniesie się porażkę. Piątą część serii poleciłbym nie tylko zakochanym w boksie sportowcom, ale również księgowym czy programistom, którzy od wielu miesięcy nie widzieli fryzjera, a ich siedzenia – ruchu.
Jeśli tak obiektywnie spojrzymy na pierwszego Predatora, to również nie należał on do majstersztyków realizacyjnych. Był filmem tanim, w którym dużą część klimatu wytworzyła sama dżungla. W Predatorze 2 jej rolę przejęło miasto, a więc element w filmach sensacyjnych znacznie bardziej ograny. Mogę więc zrozumieć Arnolda Schwarzeneggera, że zżył się z klimatem lasów tropikalnych i niezbyt podobał mu się pomysł przeniesienia akcji sequela do Los Angeles. Z punktu widzenia jego kariery była to decyzja kluczowa, bo gdyby stało się inaczej, nie mielibyśmy dzisiaj tak kultowej postaci jak T-800 (Terminator). Widzowie zapewne również bardzo przywiązali się zarówno do postaci Arniego, jak i dusznego klimatu dżungli, i chociaż w Los Angeles nie bez kozery panuje w fabule Predatora 2 niemiłosierny upał, to jednak betonowe miasto jako arena polowania przybyszów z planety Yautja zostało gorzej przyjęte przez publiczność. Niewielu widzów jednak zwróciło uwagę na przeróżne smaczki w sequelu – muzyka z pierwszej części, przedstawienie miasta jako społecznej dżungli, celny zabieg minimalizujący nieobecność Schwarzeneggera polegający na oparciu walki z Predatorem na kilku bohaterach. Akurat w tym przypadku, nawet gdyby ich było stu, nie zastąpiliby Arnolda, mimo niedostatków w scenariuszowym opracowaniu jego postaci. Niemniej całość zasługuje na docenienie. Akcja biegnie płynnie. Danny Glover gra bohatera pełnego sprzeczności, bynajmniej nie idealny posąg, co niezbyt często zdarza się w amerykańskim kinie akcji, a dodatkowo finał nie rozczarowuje. Tym bardziej gdy się mówi o Predatorze, trzeba dodać, że ta filmowa legenda doczekała się ciekawego sequela, a może nawet dwóch (Predatorzy).
Rewelacyjne jest to zestawienie przerażonego wyrazu twarzy krzyczącej matki, a potem przejście na Jeffa Goldbluma (dr Ian Malcolm) stojącego na tle palm i niebieskiego nieba, które nagle okazują się citylightem w metrze. Ot, cały Spielberg, mistrz konstruowania napięcia. Po seansie pierwszej tak odkrywczej dla historii kina części żałowałem, że Goldblum nie dostał w niej więcej czasu na ekranie. Doczekałem się tego w sequelu, który powinien zostać doceniony na równi z pierwowzorem, a ciągle kryje się w jego cieniu. Wiem, że Spielberg finansowo nie stracił na kontynuacji Parku Jurajskiego, ale zarobił o połowę mniej. Poza tym naraził się na zarzuty odtwórczości, infantylizmu w konstruowaniu motywacji bohaterów oraz kręcenia filmu dla dzieci, bo według niektórych widzów z kina science fiction zrobił się familijny film przygodowy. Nic bardziej mylnego. Jeśli tak, to pierwsza część również jest naiwna, gdyż pod względem atmosfery, budowy scenariusza i podstawowych założeń fabuły, niewiele się różni od sequela, a jednak w stosunku do niej takich zarzutów brak. Spielberg utrzymał w sequelu zarówno klimat, jak i styl opowiadania historii. Zgadza się, dodał nieco ekologicznej ideologii, co może się nie podobać uprzedzonym do Greenpeace’u, może też nazbyt czytelnie zaprezentował czarne charaktery. Mimo to nakręcił jeden z najlepszych sequeli w historii gatunku i nie ma sensu narzekać, zwłaszcza gdy porówna się Zaginiony świat z współcześnie produkowanymi kontynuacjami blockbusterów.
Trzema mieć nie lada wielkie i twarde filmowe jaja, żeby porwać się na wyreżyserowanie sequela Chinatown, uznawanego za jeden z najlepszych tytułów noir w światowym kinie. Jack Nicholson wraz ze scenarzystą hitu Polańskiego, Robertem Towne’em, podjęli jednak to karkołomne wyzwanie, gdyż byli przekonani, że mają w temacie Chinatown jeszcze wiele do powiedzenia. I dobrze zrobili. Udowodnili, że legenda mistrza nie jest nienaruszalna, sporo w niej irracjonalnego uwznioślenia, a pierwowzór Dwóch Jake’ów Polańskiego wcale arcydziełem nie jest, co najwyżej bardzo dobrym filmem z nieco przygnębiająco monotonną akcją. Podobnie film Nicholsona. To bardzo dobry, mroczny kryminał z nieco zbyt skomplikowanie zaprezentowaną intrygą (pewnie to kwestia wyłącznie jej opisania w scenariuszu). Nie widzę między tymi filmami istotnej różnicy – dorównują sobie poziomem oraz są wartym uwagi artystycznym kinem poszerzającym zakres wiedzy humanistycznej u każdego odbiorcy współczesnej kultury. Mało tego, pod jednym względem Dwóch Jake’ów jest nawet lepszy od Chinatown – główny bohater nie nosi przez tyle ekranowego czasu tego denerwującego opatrunku na nosie.