Niedocenione FILMY AKCJI oparte na KOMIKSACH
Nie zdajemy sobie nieraz sprawy, że dany tytuł został nakręcony na podstawie komiksu. Komiksy służące za inspirację lub źródło adaptacji nie powinny również kojarzyć nam się wyłącznie z tematyką science fiction, chociaż w dzieciństwie zapewne większość z nas czytała właśnie tytuły należące do tego gatunku. Było jeszcze fantasy i przygoda w postaci Kajka i Kokosza czy przygód Kleksa, ale tematyki akcji, kryminalnej czy sensacyjnej zapewne nikt nie kojarzy. To komiksy dla tzw. dorosłych. Takie dzieci jak my w bibliotekach nie miały do nich dostępu. Kino jednak miało i wykorzystało tę szansę czasem dobrze, czasem niedostatecznie sprawnie, żeby widzowie po latach kojarzyli i/lub lepiej oceniali takie filmy czy też uzupełnili swój księgozbiór o komiks. Byłaby to sytuacja idealna. Tak jednak się nie stało, bo nie dopisali albo widzowie, albo krytycy, albo i jedni, i drudzy. W poniższym zestawieniu wśród 10 filmów (głównie spod znaku akcji, lecz nie tylko) tylko dwa kojarzą się z komiksami lub powieściami graficznymi. Celowo wspominam tę drugą nazwę, bo wiem, że ma ona znaczenie dla wyjątkowych miłośników komiksu, którzy mogliby poczuć się wręcz obrażeni, jeślibym np. takich Strażników czy V jak Vendettę nazwał komiksami. A tak notabene obie znajdują się w mojej sypialni – jedna na regale w podręcznej bibliotece, druga przy łóżku obok 4. tomu Thorgala pt. Tupilaki.
„Polar”, 2019, reż. Jonas Åkerlund
Kolorowa, eksploatacyjna, szybka, bazująca na niemal malarskich kadrach, z bohaterami bawiącymi się na ekranie przemocą, seksem, humorem i stylistyką noir, adaptacja całkiem świeżego komiksu Víctora Santosa. Wydało ją specjalizujące się w wysmakowanych tytułach Dark Horse Comics. Adaptacją zajął się Netflix i zrobił to zadziwiająco dobrze. Niestety produkcja wciąż nie została doceniona, a właściwie jest już nawet nieco zapomniana. A szkoda. W bibliotece Netflixa to jeden z ciekawszych filmów komiksowych z gatunku wyjątkowo niegrzecznej eksploatacji, w odróżnieniu od Johna Wicka zrobionych z dużo większym przymrużeniem oka.
„Tank Girl”, 1995, reż. Rachel Talalay
Czyżby widzowie obchodzili ten film z daleka przez tytuł? Doprawdy tłumaczenie na polski jest dziwne – Odlotowa dziewczyna. Jest to filmowy mix Mad Maxa z Johnem Wickiem, lecz w wydaniu deczko uboższym o sceny walki. Postawiono bardziej na klimat, lecz cóż z tego, skoro tytuł pozostaje właściwie nieznany szerszemu gronu odbiorców. Niewątpliwie Tank Girl jest o wiele przystępniejszą w odbiorze wersją komiksu autorstwa Jamie Hewlett i Alana Martina. Nie wszyscy zaakceptują tę kreskę, a produkcja filmowa niesie ze sobą nieco kampowy klimat lat 80.
„Zamieć”, 2009, reż. Dominic Sena
Wyszedł z tego całkiem dobry film aktorski, czasami nawet przypominający klimatem Coś. Zamieć jest komiksem trudnym w odbiorze. Właściwie to powieść graficzna dla dorosłych, a film nieco rozszerza grono odbiorców tej historii, także o surową, monochromatyczną kolorystykę świata przedstawionego, co w samej publikacji obecne nie jest. Brak także w filmie zabiegów stricte komiksowych, co trzeba uznać za minus produkcji. Ogólnie jednak warto ten tytuł znać, a już na pewno nie zasługuje on na ocenę nawet mniejszą niż 6. Zainteresowania krytyków właściwie brak.
„Kowboje i obcy”, 2011, reż. Jon Favreau
Również świeża, komiksowa sprawa. Wydany w 2006 roku tytuł autorstwa Freda Van Lente i Andrew Foleya z rysunkami Dennisa Calero i Luciano Limy został zekranizowany już w 2011 roku. Kowboje i obcy są produkcją typowo rozrywkową. Łączą światy właściwie ze sobą sprzeczne stylistycznie i może dlatego film się nie przyjął. Krytycy do dzisiaj są niezadowoleni, a widzowie ciągle widzą w Danielu Craigu agenta 007. Świat nie jest jeszcze gotowy na kosmitów szarżujących po Dzikim Zachodzie.
„Strażnik czasu”, 1994, reż. Peter Hyams
Być może błędem była tak szybka adaptacja komiksu z 1992 roku. Warto było poczekać kilka lat, aż pojawi się odpowiednia grupa widzów. Zbyt pochopnie zorganizowano produkcję, a dzisiaj Timecop Petera Hyamsa wydaje się tanim kinem science fiction klasy najwyżej B+. Nim jednak skrytykujemy ten film, warto go jednak poznać, a z tym jest wśród widzów problem. Młodsze pokolenie nie ma już kompletnie świadomości, że ktoś taki jak Jean-Claude Van Damme grywał w kinie science fiction. Strażnik czasu z jednej strony trafnie jest oceniany jako tania produkcja naprędce wymyślona, żeby nagonić więcej czytelników komiksowi autorstwa Marka Verheidena i Rona Randalla. Z drugiej jednak, zwłaszcza dzisiaj, film ma niepowtarzalny styl, którego próżno szukać w gatunku science fiction, zwłaszcza w adaptacjach komiksów.