search
REKLAMA
Zestawienie

Nie tylko CHŁOPI I KLEKS. Polskie książki, które powinny zostać ZNÓW zekranizowane

„Ziemia obiecana” jest bezpieczna.

Odys Korczyński

11 grudnia 2023

REKLAMA

Na pewno nie dokonam zamachu na Ziemię obiecaną. Jeszcze nie nadszedł czas dla polskiego kina, żeby podjąć to wyzwanie, a i film Andrzeja Wajdy ciągle zachowuje wręcz ponadczasową świeżość, aktorską i realizacyjną. Co do reszty, wyjątkiem jest jeszcze Potop z mniej więcej tych samych względów. Pozostałe tytuły, przynajmniej te, które tu wymieniłem, albo nie zestarzały się dobrze i nie pasują już do atrakcyjnej prezentacji literatury młodszym pokoleniom, albo czas ich nadszedł ze względów technicznych i pokoleniowych zmian w aktorskim warsztacie. Wizja, jak realizuje się kino historyczne, również się dzisiaj zmieniła – to dobre kino historyczne, a nie produkty w stylu Bitwy Warszawskiej. Polskiemu kinu potrzeba także dobrego tytułu przygodowego i fantastycznego. Wciąż nie nadszedł jednak czas na autorskie scenariusze, więc może szansę miałby remake znanej powieści, a polscy pisarze potrafili pisać dzieła wyjątkowo awanturnicze, którym można dzisiaj nadać o wiele lepsze znaczenie i formę, niż zrobiono to w naszym rodzimym kinie (i nie tylko).

„Krzyżacy” (1960), reż. Aleksander Ford (powieść Henryka Sienkiewicza)

Średniowiecze ma być brudne, a walki rycerskie krwawe – Ostatni pojedynek Ridneya Scotta. Powtórzę więc to, co myślę o Krzyżakach Forda od wielu lat. Ekipa filmowa Krzyżaków aż do przesady dbała, żeby aktorzy nie pobrudzili się na planie. Dążenie to przełożyło się na sam film – nie przypominam sobie „czystszego” polskiego filmu historycznego. Odkąd go po raz pierwszy widziałem, a były to czasy szkoły podstawowej za poprzedniego ustroju, dziwię się, że średniowieczni wieśniacy i w ogóle cała rzeczywistość tego czasu mogły tak laboratoryjnie i kolorowo wyglądać. Najwidoczniej w latach 60. zdecydowano, że w walce z niemieckim najeźdźcą Polacy nie mogą być brudni, bo jakże to. A i koszty scenografii przy okazji się zmniejszą oraz mniej prania kostiumów będzie. Jagiełło też nie był wzorem cnót, a w filmie jest niemalże święty – taki polski Jezus, tyle że go Niemcy nie ukrzyżowali. Krzyżacy Forda to dzieło nie tyle historyczne, ile wybitnie propagandowe, naiwnie i jednowymiarowo zestawiające dwa światy – ten dobry (barwny), czyli polski, oraz ten na wskroś zły (monochromatyczny), krzyżacki. Postaci są psychologicznie płaskie, a na dodatek bardzo słabo zagrane. Mam tu na myśli zwłaszcza Mieczysława Kalenika w roli Zbyszka z Bogdańca. Film idealnie spełnia swoje gomułkowskie zadanie – jest narzędziem do tworzenia mitologii narodowej, a budowanie jej, niezależnie od systemu politycznego, zasadza się na eliminacji krytycznego myślenia w odbiorcach, wprowadzając zamiast niego gotowe interpretacje w formie kanonicznej. Poczucie wolności zastępowane jest wiarą w niezłomność narodowych mitów, a otwartość na to, co inne, agresywną ksenofobią. Niestety, nie widzę nikogo, kto obecnie mógłby na nowo zrealizować tę powieść Sienkiewicza. Złapałem się za głowę, gdy Jarosław Żamojda zdradził, że ma takie plany. Patrząc na jego filmografię, zdziwiłbym się, gdyby wyszło z nich arcydzieło, a nawet poprawnie zrealizowane widowisko bez obciachu.

„Lalka” (1968), reż. Wojciech Has (powieść Bolesława Prusa)

Wojciecha Hasa jest zadziwiająco dużo w tym zestawieniu, nawet jak dla mnie samego, ale to wcale nie oznacza, że nie cenię jego filmów. Wręcz przeciwnie, uwielbiam je i szczerze wolę tę wersję Lalki niż serial z 1977 roku w reżyserii Ryszarda Bera. Dlatego więc, że tak uwielbiam ten świat Bolesława Prusa w wydaniu Hasa, chętnie bym go zobaczył we współczesnej filmowej interpretacji czy nawet reinterpretacji – okraszonej rapem, wizji ponowoczesnego świata, w którym Prus pewnie by się nie odnalazł, ale co najważniejsze, odnajdują się jego współcześni czytelnicy młodego pokolenia. Warto im tę literaturę podać inaczej niż zrobił to Has, odwołując się do percepcji pokolenia naszych dziadków i pradziadków.

„Sanatorium pod klepsydrą” (1973), reż. Wojciech Has (powieść Brunona Schulza)

Świat prozy Brunona Schulza jest tak semantycznie i alegorycznie hermetyczny jak filmowa odpowiedź na niego stworzona przez Wojciecha Hasa. Trzeba bardzo głęboko być osadzonym w życiu, w wiedzy o nim, żeby odczytać ten kod. Pamiętajmy jednak, że kod zawsze czyta się za pomocą klucza, a nim jest z kolei nasz kod, współczesny, który z każdym mijającym rokiem ewoluuje, a od czasu premiery Sanatorium pod klepsydrą zmienił się kolosalnie. Nie można również wymagać, żeby młodsze pokolenia znały ten stary, bo to niemożliwe. Przeciwne ewolucji myślenia i absolutnie nieprawidłowe, jeśli chodzi o rozwój osobniczy człowieka, który ma za zadanie najlepiej osadzić się w swojej realności czasowej, a nie w rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat. Z kolei jednak nie można dopuścić, żeby tak genialna proza Schulza została wyrugowana z kultury, więc film powinien być narzędziem ponownej interpretacji tekstów pisarza, zgodnie z naszymi standardami myślenia. Dlatego warto zrobić remake Sanatorium pod klepsydrą. A nadszedł właściwy czas, bo nasza polska rzeczywistość demokratyczna tąpnęła, może nie tak, jak ten świat Hasa, ale jednak. Rozpada się nasz bezpieczny świat, więc zawsze warto lepiej się na te zmiany przygotować.

Has przygotowywał się do realizacji swojego największego dzieła, czekając na tąpnięcie w środowisku go otaczającym. Doczekał się – rok 1968. Bez tej daty Sanatorium… nigdy by nie powstało. Józef (Jan Nowicki) nie mógłby wyruszyć w podróż, by odszukać ojca Jakuba. Drogę, podobnie jak my przez nasz CZAS, musiał odnaleźć sam. Ślepy konduktor nie mógł mu w tym pomóc. Zapewne życzyłby sobie, żeby mieć chociaż szkic najważniejszych dróg. Wtedy jednak po trosze znałby przyszłość. Mógłby na nią wpłynąć, a raczej na swoją w niej rolę. Has pod tym względem nie był całkowitym fantastą. Przestrzegał zasad życia, nawet jeśli chwilami naginały zdrowy rozsądek. Dlatego finalnie Józef nie mógł wrócić. Byłoby to karkołomne złamanie zasad CZASU. Dałoby się wtedy odwrócić nawet Szoah, a przecież cała ironia naszego doświadczenia i jego sensu polega na tym, że nie można. Jesteśmy skazani na patrzenie z przerażającą refleksją, że mogliśmy, ale nie daliśmy rady zapobiec temu wszystkiemu, wtedy w 1939 i teraz, w 1968 roku, i pewnie jeszcze wiele razy w historii ludzkiego gatunku. Mało tego, w Holokauście będą mieli udział ci, którzy zostali nim morderczo naznaczeni, bo on dzieje się wciąż, dzisiaj, na Żydach, czarnych, małych, białych, niepełnosprawnych, na każdym, kto jest w aktualnej chwili słabszy. Nasza refleksja zawsze jest wtórna, identycznie jak ta obecna, gdy patrzymy na współczesne dzieje Polski. Tylko kto mógłby podjąć się zrobienia remake’u Sanatorium pod klepsydrą?

„Faraon” (1965), reż. Jerzy Kawalerowicz (powieść Bolesława Prusa)

Brakuje nam współcześnie takiej polskiej Kleopatry, chociaż Faraon z założenia nie miał być blockbusterem. Został jednak jednym z najlepiej zrealizowanych polskich filmów w historii. Nie ulega to dla mnie wątpliwości, ale z drugiej strony wcale nie obawiam się remake’u. Jestem wręcz go ciekawy, bo Faraon jest historią, która przy dzisiejszej technice realizacyjnej mogłaby błyszczeć o wiele lepiej niż ta sprzed ponad 60 lat. Może w nowej wersji świat starożytnego Egiptu byłby bardziej autentyczny. Może peruki na głowach aktorów mniej teatralne. Może też dopisałaby publiczność, zwłaszcza ta młodsza, do 30. roku życia, wietrząca jakieś ciekawe kino nowej przygody, ale bez wątków miłosnych – tylko twardy dramat o destrukcji władzy.

„Rękopis znaleziony w Saragossie” (1964), reż. Wojciech Has (powieść Jana Potockiego)

Piszę to jako mieszkaniec Krakowa, czyli miasta, które leży w tej części Polski, gdzie styka się kilka malowniczych krain geograficznych m.in. Brama Krakowska oraz Jura Krakowsko-Częstochowska, ważnych dla historii geologicznej naszego kraju i Europy. Od dawna więc upieram się przy twierdzeniu czysto estetycznym co do Rękopisu znalezionego w Saragossie. A więc czerń i biel wapiennych ostańców trochę nuży, bo między nimi jest jedynie bura ziemia, niebo nie przypomina tego aragońskiego, a na horyzoncie brakuje charakterystycznych wzniesień geograficznej forpoczty Pirenejów, czyli masywu Sierra de Guara. Może na lata 60. XX wieku były to plenery zadowalające i faktycznie zrobiły wrażenie na widzach, nie tylko nad Wisłą, jednak dzisiaj to zbyt mało, gdy kręci się adaptację powieści przygodowo-awanturniczej. To wrażenie na widzach nie tyczy się ich niezliczonych milionów, ale raczej wąskiego grona. Has nieco spóźnił się ze swoją fascynacją Nową Falą w polskim kinie.

Polska wizja Nowej Fali wtedy już zmierzchała, a ludzie przestali chodzić do kina tylko po to, żeby ciągle wspominać II wojnę światową. Trzeba było czegoś więcej, jakiejś nowej epopei narodowej, która odświeżyłaby społeczeństwo, nim zrozumie ono – tyle że dopiero w latach 70. – że kino znów może przejąć rolę patriotyczną i antykomunistyczną. Z tym nurtem Has starał się popłynąć, by wpisać się w historię naszej kinematografii jakimś wielkim, ponadczasowym dziełem. Natrafił jednak na zbyt niejasną, a przede wszystkim nie naszą, niesłowiańsko umocowaną opowieść Potockiego. Dopiero dzisiaj posiadamy środki techniczne i gotowych na tę wizję kina widzów, żeby zrealizować Rękopis mniej poetycko, a bardziej sensacyjnie. To jednak nie oznacza, że mało efektownie. Has już trochę podpowiedział przyszłym twórcom, budując postać Alfonsa van Wordena (Zbigniew Cybulski). Wystarczy uwypuklić niektóre motywy, a inne wygasić. Przypomnijmy więc sobie, jak van Worden przemierza groteskowe okolice zamku w Olsztynie, a dla niego Hiszpanii, usiane symbolami od wieków przerażającymi ludzi. Kruki, czaszki, spragnione miłości księżniczki, bajarze, potwory i przemożna chęć stania się pośród nich największym bohaterem. Wyśmienity materiał na kino Nowej Przygody.

„Solaris” (2002), reż. Steven Soderbergh (powieść Stanisława Lema)

Ekranizację zrobili Rosjanie, Amerykanie, a Polacy wciąż milczą. Może nie bez przyczyny, gdyż przeczuwają, że nie przebiją Stevena Soderbergha, a nawet Andrieja Tarkowskiego. Co do tego drugiego może nawet byłaby szansa, bo polskie kino ma doświadczenie w kinie moralnego niepokoju. Puszczam tu dyskretnie oko do Krzysztofa Zanussiego, tylko czy tematyka science fiction byłaby przez niego do zaakceptowania? Proza Lema pod tym względem może nie jest tak „twarda” jak ta Jacka Dukaja, ale to fantastyka na bardzo naukowym poziomie, nawet jeśli chodzi o ujęcie tematyki relacji człowieka i maszyny, a w tym przypadku globalnej świadomości. Nie upieram się więc przy Zanussim, ale niecierpliwie czekam, kiedy na ekranach naszych kin lub w streamingu zagości polskie Solaris, pełnometrażowe, dojrzałe, aktorskie, może nawet jak na nasze warunki z blockbusterowym zacięciem.

„Przedwiośnie” (2001), reż. Filip Bajon (powieść Stefana Żeromskiego)

Była to jedna z moich ukochanych książek w szkole średniej i taką pozostała. Świetnie napisana, nowoczesnym językiem, barwnym, sentencjonalnym, życiowo mądrym. Napisać dobry scenariusz Przedwiośnia to z pewnością sztuka, a powinien to zrobić ktoś, kto czuje Żeromskiego. I tutaj przeżywam wielki zawód, bo Filip Bajon jest świetnym pisarzem takich filmowych skryptów. Przedwiośnie jednak w jego wydaniu jest wydmuszką bez ducha Żeromskiego. Nie jest nawet nowatorską jego interpretacją, a szkolnym streszczeniem książki. Czekam więc na film, w którym da się poczuć to egzystencjalne napięcie z literackiego wzorca, które po przeczytaniu zostaje dosłownie na całe życie.

„Antek” (1971), reż. Wojciech Fiwek (opowiadanie Bolesława Prusa)

Antek tak naprawdę nie ma zadowalającej kinowej wersji, a jest wymarzonym materiałem dla twórców pragnących zrealizować kino moralnego niepokoju, kino rozrywające widza na elementarnym poziomie emocji. Wojciech Fiwek tego nie zrobił, a opowiadanie Prusa wymaga nowej recepcji w naszych czasach, które są nie mniej trudne dla niektórych dzieci, co rzeczywistość XIX-wiecznej wsi. Na ile się ona dzisiaj zmieniła? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć film. Na to i na wiele innych dręczących nasze społeczeństwo, które przecież klasowe nie jest, a niekiedy się tak zachowuje. Nie sądzę, żebym się doczekał Antka w wersji kinowej, ale warto chociaż napomknąć, że trzeba to ważne opowiadanie w końcu pełnometrażowo zekranizować, nawet jeśli Antek ma być wkomponowany w jakąś szerszą historię, niż wymyślił to Bolesław Prus.

„Pan Samochodzik i templariusze” (2023), reż. Antoni Nykowski (powieść Zbigniewa Nienackiego)

Nie ulega wątpliwości, że trzeba zrobić remake. Seria książek na to zasługuje. Jest kopalnią przygodowych tematów, które w naszym kinie są rzadko obecne, a jeśli już, to w sposób jakościowo niezadowalający. Czas, żeby odczarować tę niesprawiedliwą klątwę „doliny węży”. Próbę niestety podjął Antoni Nykowski. Wyszedł z tego James Bond dla ubogich, okraszony tandetnym projektem auta zrobionego na bazie traktora oraz stockową muzyką, którą słyszę na zakupach w Lidlu.

„Wierna rzeka” (1983), reż. Tadeusz Chmielewski (powieść Stefana Żeromskiego)

Przypomniał mi się właśnie Znachor i jego udana ekranizacja, chociaż przy legendzie starszej wersji z Bińczyckim, zakrawało to na niemożliwość. Wierna rzeka z pewnością nie jest tak kultowym filmem – w ogóle nie jest kultowa. Nawet rzadko ją emitują w telewizji, a w streamingu znalazłem ją na dwóch niekomercyjnych portalach, w tym tylko jeden z nich ma wdrożoną technologię Chromecast, bez której dość trudno cieszyć się kinem w domu. Wierna rzeka jednak zabiera nas w podobnie stylizowany świat, co ten ze Znachora. Jest pięknym filmem, niespiesznym, patetycznym na sposób polskiego kina z lat 80., lecz gra aktorska, tempo akcji, sposób budowania dialogów zostają gdzieś w tyle za dzisiejszym filmem. Dobre będzie odświeżenie adaptacyjne, żeby powieść Żeromskiego nabrała bardziej awanturniczego charakteru, bo w rzeczy samej taka jest w swojej wymowie.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://efda.gov.et/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor