search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego nowy „Znachor” WYGRYWA z poprzednią wersją

Michał Gazda, reżyser Watahy, rzucił wyzwanie samemu Jerzemu Hoffmanowi… i wygrał.

Odys Korczyński

1 października 2023

REKLAMA

ZNACHOR bez skafandra, silne UDA Zośki i Marysia walcząca, czyli PRAWDZIWY Dołęga-Mostowicz

Ludzie chodzą w impregnowanych skafandrach. I nie ma sposobu przeniknięcia do ich treści – te słowa wypowiedziane przez pijaka i włóczęgę Samuela Obiedzińskiego w Znachorze z 1982 roku doskonale obrazują, jaki to był film. Jak prześlizgiwał się po osobowościach bohaterów, którzy byli bardziej oddzielonymi od widza nierealnymi wydmuszkami, a nie pełnokrwistymi bohaterami, których losy można przeżyć. Aż stało się prawie niemożliwe dla polskiego kina adaptacyjnego. Michał Gazda, reżyser Watahy, rzucił wyzwanie samemu Jerzemu Hoffmanowi i wygrał tym, że nie poszedł jego drogą, nie próbował w żaden sposób z nim konkurować, lecz wybrał swoją wizję historii napisanej przez jakże niegrzecznego życiowo, politycznie zaangażowanego, skłóconego z władzą, krytyka własnego klasowego środowiska, przedwcześnie zmarłego w kampanii wrześniowej Tadeusza Dołęgę-Mostowicza. Tym samym oddał ducha jego powieści najbardziej ze wszystkich do tej pory, mimo że rozminął się z jej treścią i postawił na cukierkowe, nazbyt romansidłowe zakończenie.

Różne wersje Mostowicza

Najwartościowsze zachwyty to te, które nie są bezkrytyczne, więc nie zamierzam udowadniać, że najnowszy Znachor jest arcydziełem sztuki filmowej. Nie jest i daleko mu do doskonałości. Boleję nad przedramatyzowanym wizerunkiem hrabiny Eleonory Skrzyńskiej (Izabela Kuna) i słabszym charakterologiczne hrabim Leszkiem Czyńskim (Ignacy Liss). W porównaniu jednak z poprzednimi wersjami powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza TEN Znachor jest produkcją, która przemawia do widza językiem uniwersalnym, a jednocześnie nowatorskim na tyle, żeby zareklamować młodszemu pokoleniu zupełnie nieznaną mu zapewne prozę niegdyś jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy okresu międzywojennego, pisarza, co warto podkreślić, osobiście zainteresowanego kinem. A poza tym Znachor Michała Gazdy jest adaptacją. Co więc w nim takiego nowego, chociaż w kinie jako takim, także i polskim, od dawna znanego i wykorzystywanego? Bohaterowie, których rozterki potrafią wzbudzić to charakterystyczne dźwięczenie emocji, gdy się je ogląda i natychmiast znajduje odniesienie do własnych przeżyć, jakże różnych od tych ekranowych, lecz co do psychologicznych mechanizmów, wręcz identycznych. Za ten autentyzm tego Znachor ocenić trzeba najlepiej ze wszystkich trzech. Również aktorsko, produkcyjnie, montażowo, zdjęciowo i muzycznie pozostawia daleko za sobą zarówno wersję Jerzego Hoffmana z 1982 roku, jak i wersję z 1937 w reżyserii Michała Waszyńskiego. Obydwie to adaptacje mniej lub bardziej wierne literackiemu pierwowzorowi. Żadna z nich nie jest ekranizacją, podobnie jak najnowsza. Gdy czytamy tekst powieści, stwierdzamy, że ekranizacja mogłaby mieć raczej formę teatralną. Film potrzebuje zaadaptowania historii do innych realiów technicznych i jakże odmiennej percepcji widza niż ta, która jest „używana” w przestrzeni sceny.

Minęło dużo czasu od wersji Jerzego Hoffmana, a jeszcze więcej od premiery filmu Michała Waszyńskiego, do którego pierwotnie to właśnie Tadeusz Dołęga-Mostowicz napisał scenariusz. Został on jednak odrzucony, lecz pisarz zakochany w filmie się nie poddał i przerobił go na powieść. Dopiero ona przemówiła do filmowców. Scenariusz napisał Anatol Stern, spełniając po części marzenie Mostowicza jako pisarza tworzącego pod filmy niejako od razu, w momencie pisania. To były jednak lata 30., a czas, który upłynął od zakończenia epoki kina niemego, nie był długi. W filmie Waszyńskiego pokutuje więc niesprawność w tworzeniu wizerunków psychologicznych postaci – są one zwykle przejaskrawione, przez co tracą głębię, nie dając widzowi przestrzeni do namysłu, nie dając wrażenia, że coś zostało niedopowiedziane. Co ciekawe tak jest również w wersji Jerzego Hoffmana, który za wszelką cenę chciał nakręcić film kasowy, co zresztą się mu udało. Nie zobaczymy więc zbyt wielu tych rozterek ani w jednym, ani w drugim filmie. Ten z lat 30. przesłania je teatralnym dramatyzmem, jak to w kinie przedwojennym. Ten z lat 80. z kolei traktuje widza jak niezdolnego do odczytania moralnych dwuznaczności wymyślonych przez autora powieści Znachor.

Niepamięć w skafandrze

Wielka szkoda, że Hoffman niezwykle dokładnie wyczyścił swój film z wielowarstwowych analiz egzystencjalnych Dołęgi-Mostowicza. Paradoksalnie dzięki temu, że nakręcił płytką, acz wciągającą opowiastkę o charakterze łopatologicznego moralitetu, uzmysłowił mi, o co chodziło Obiedzińskiemu, kompanowi od wódki profesora Wilczura w ten pamiętny wieczór przed utratą pamięci. Obiedziński twierdził: Ludzie chodzą w impregnowanych skafandrach. I nie ma sposobu przeniknięcia do ich treści. Wszystko inne jest naszym osobistym przypuszczeniem, a nawet konfabulacją. Im częściej więc „najnowszy Znachor” (Leszek Lichota) wypowiadał zdanie: Nie pamiętam, tym bardziej ten skafander narzuconego sensu z siebie zdziera. Staje się wolny nie tylko od swojej pamięci, ale i pamięci wspólnej, klasowej, historycznej. Może ciągle szukać i doskonalić się w byciu człowiekiem bez zobowiązania wobec tej czy innej grupy, z którymi został połączony przez urodzenie, potem wychowanie, wykształcenie, a następnie sieć skomplikowanych zależności zawodowych i osobistych. Tę pierwotność postaci Antoniego Kosiby doskonale pokazał Michał Gazda, odbierając mu imię, umieszczając w hermetycznym i niezależnym świecie polskiej wsi, dając mu w nim rolę odszczepieńca, lecz bardzo użytecznego i wreszcie prowadząc w ten sposób finał historii, jakże odmiennie niż zrobił to Dołęga-Mostowicz, lecz wciąż w duchu jego buntowniczej twórczości. Pozostałe dwie wersje Znachora w tej perspektywie zawsze były bezpieczne, nie ryzykowały wymyślenia nowych wątków, a przez to traciły odwagę, którą przecież sam Znachor posiadał, gdy kradł narzędzia Pawlickiemu.

Podobnie jak u Waszyńskiego jest z postaciami u Hoffmana. Nie sposób niekiedy zrozumieć, czemu tak się zachowują albo czemu reżyser kazał im tak postępować (np. Dobraniecki na sali sądowej). Ileż w tym przypadku napięcia daje opis w książce. Ileż tam w słowach Mostowicz zawarł rozterek moralnych, nim Dobraniecki faktycznie zdecydował się przemówić, że Kosiba to Wilczur. Te wewnętrzne dywagacje, które po części wykorzystał Gazda w swojej wersji, chociaż inaczej poprowadził postać Jerzego Dobranieckiego. Najwidoczniej klucz do osiągnięcia radości u widzów nie spoczywa na dnie egzystencjalnych analiz Dołęgi-Mostowicza. A raczej nie spoczywał w latach 80., kiedy do kin na Hoffmanowskiego Znachora poszło ponad 5 milionów widzów. Niektórzy pewnie stwierdzą, że po 40 latach, jak to zwykle sądzą niektórzy starsi ludzie, jest gorzej, w sensie, że jest inaczej, dlatego gorzej. Faktycznie, jest inaczej, lecz w sensie ogólnospołecznym żadnej moralnej głębi nie straciliśmy, za to nowe formy komunikacji i wymiany danych pozwoliły dowiedzieć się, jacy są ludzie. Wcześniej także tacy byli, lecz nie było ich „słychać”. W takiej rzeczywistości więc nowy, bardziej mięsisty psychologicznie Znachor, mógłby nie zostać doceniony i zrozumiany. Nic bardziej mylnego – tzw. abstrakcyjna głębia moralności nie zależy od czasów, lecz od czasu, który upłyną od początku uświadamiania sobie, że między nami i jaskiniowcami różnica polega wyłącznie na nakładce cywilizacyjnej, bo w istocie wcale się nie zmieniliśmy.

Najnowszy Znachor w przeciwieństwie do dwóch poprzednich ukaże nam świat Dołęgi-Mostowicza inaczej, dokładniej, w detalu wizualnym i słownym, z ciekawą, nieco cyniczno-dowcipną refleksją na temat naszego polskiego społeczeństwa. Usłyszymy np. opinię na temat kleru wygłoszoną przez Zośkę (Anna Szymańczyk)Kto to widział księdza, co własnymi ręcami potrafi coś zrobić. Nie zabraknie krytyki polskiego ziemiaństwa, co również uskuteczniał Hoffman, najmniej zaś Waszyński, lecz obydwaj dość bezpiecznie, zgodnie z ówcześnie panującymi konwenansami w wypowiedziach filmowych, wbrew zapatrywaniom samego Mostowicza, wroga egalitaryzmu autorytarnego, przeciwnika sanacji i Piłsudskiego, za co zapłacił nawet ciężkim pobiciem. Krytyka ta dokonywana jest ustami i ogólną postawą córki profesora Wilczura – Marii (Maria Kowalska). W porównaniu z nią w tej roli Anna Dymna oraz Elżbieta Barszczewska pozostają w cieniu męskich postaci. Są słabe, nijakie, wręcz antyfeministyczne, nie na dzisiejsze, nowoczesne czasy. Nie znajduje się w tych kobietach nic emancypacyjnego. Jest za to poddańczość wobec mężczyzn porównywalna niemal z poddaniem chłopa swojemu panu lub co najmniej księdzu na wiejskiej plebanii. Sam zaś Znachor daje widzowi poczucie siły, opanowania, charyzmy. Bliżej tu do znakomitego w tej roli Leszka Lichoty Kazimierzowi Junoszy-Stępowskiemu (chociaż jego znachorski portret jest bardzo starczy, a mało sensacyjny), o wiele dalej zaś niepewnemu siebie, nawet swojej niewiedzy, Jerzemu Bińczyckiemu. Ten ostatni jest w stanie zaskarbić sobie u widza przychylność, lecz nie można go sobie wyobrazić na stałe jako bohatera kolejnych części przygód Rafała Wilczura. Zresztą kontynuacja Znachora została przez Mostowicza napisana, a nawet sfilmowana jeszcze przed publikacją książki Profesor Wilczur. Był wtedy rok 1938. Kto wie, czy Mostowicz nie zdecydowałby się pisać kolejnych powieści z tej serii, gdyby nie przedwczesna, wojenna śmierć?

Uda Zośki

Lubię używać w przypadku postaci filmowych nowomowy wziętej ze świata gier RPG i RTS, które bywają grywalne i zupełnie niegrywalne. W przypadku postaci filmowych również tak jest – najnowsza postać Znachora odegrana przez Leszka Lichotę jest grywalna, a więc intuicyjna, odpowiadająca na współczesne oczekiwania widzów, zgodna z archetypami, do których nawykliśmy jako widzowie (samotny bohater walczący o dobro ludzi). Prosta, lecz nie uciekająca od głębszych analiz moralnych podanych nie moralizatorsko, lecz w wyważony sposób dramatycznie i wychowawczo, stanowiący uzupełniającą część obfitej w detale całości, a owych detali zabrakło w poprzednich wersjach. Widać to jednak dopiero teraz, gdy oglądamy najnowszego Znachora.

Zostawmy więc na chwilę skafander Znachora i walczącą z podziałami klasowymi Marysię, naśmiewanie się reżysera z polskiego antysemityzmu oraz dulszczyzny. Skupmy się na jednym detalu, jakże mocno przynależącym do tzw. estetyki filmu, czyli „silnych udach Zośki”. To tytułowa metafora, ale i bardzo konkretne stwierdzenie, bo ów detal, jak zresztą każdy, jest nie tylko kategorią estetyczną, ale i semantyczną, bo wizualne doświadczenie, mające początek w naszej percepcji, zmienia się w konkretny pamięciowy zapis desygnatu nazwy detalu, następnie tworzy w nas pojęcie, a potem ogólne doświadczenie, którego nieraz do końca życia czepiają się irracjonalne emocje na zasadzie zjawiska perseweracji. Znachor jest pełen detali, podprogowych odniesień, cieniującego sceny światła, wydobywającego z obrazu uczucia, jakże konkretne, jak te uda Zośki (Anna Szymańczyk), postaci niemal doskonałej, konkurującej z samym Znachorem swoją siłą i pierwotną mądrością. Widzimy je w jednej ze scen, bardzo trudnej emocjonalnie, dzielącej nasze emocje na te erotyczne i dramatyczne, gdy przez białą koszulę światło z lekka konturuje nogi kobiety. Widzimy jej ciało, ale go nie widzimy zarazem. Czujemy, że czegoś chce od naszego – wydawać by się mogło – beznamiętnego bohatera, ale zaraz reżyser ucina ten erotyzm i zamienia go w sprawiające ból odrzucenie. Przez zaledwie chwilę wyobrażamy sobie ją wtedy jako obiekt seksualny, którego obecność czyni z Antoniego Kusiby mężczyznę, który nie jest już sztuczną postacią z fikcyjnej historii, ale kimś rzeczywistym, chociaż wymyślonym. Relacja z Zośką, a pośrednio z jej udami, ściąga więc ten skafander niewysłowienia ze Znachora, który przeszkadzał w poprzednich adaptacjach. Jego niepamięć daje mu i nam, odwagę, żebyśmy z podniesionymi głowami, jako Polacy, mogli iść do tej wiejskiej knajpy prowadzonej przez Żyda i napić się zwykłej wódki, żeby żaden szlachciura nie mógł nam wytknąć, że jesteśmy antysemitami, skłonnymi do wbicia noża w plecy każdemu, kto do naszej wyższej klasy nie należy. W historii Rafała Wilczura zawsze szukałem tej swojskości, mądrego folkloryzmu, nieprzesłoniętego przez sztukę dramatu, przez filmowy kadr, jego techniczne cechy reprezentujące konkretny moment w dziejach. Chciałem przeczytać i obejrzeć historię Znachora nakręconą dla moich czasów, nie dla mojej przeszłości. Znalazłem to wszystko w filmie Michała Gazdy, chociaż zdaję sobie sprawę, że ten wypełniający moje potrzeby moment teraźniejszości musi zniknąć.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://efda.gov.et/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor