KRZYŻACY. 60 lat od premiery kultowego filmu Aleksandra Forda
Po 60 latach od swojej premiery Krzyżacy Aleksandra Forda nadal pozostają filmem, który w naszym kraju przyciągnął do kin najwięcej widzów. Na wielkim ekranie obejrzały go prawie 33 miliony Polaków. Akademicy mogą sobie narzekać na jego prostą fabułę, naiwność i brak wysublimowania. Andrzej Wajda mógł sobie tego filmu nie znosić i uważać, że odciąga uwagę od bardziej wartościowych dokonań Polskiej Szkoły Filmowej. Nie zmienia to faktu, że Krzyżacy z 1960 r. wciąż pozostają wspaniałym widowiskiem. I żeby tego nie zauważyć, trzeba być chyba znudzonym czternastolatkiem, oglądającym ten film na dzień przed kartkówką z lektury.
Pomijając te elementy, które w oczywisty sposób się zestarzały – jak kostiumy żywcem wyjęte ze szkolnego teatrzyku – Krzyżacy twardo bronią się przed upływem czasu. I bardzo sugestywnie do innych czasów przenoszą, bo podczas seansu można naprawdę poczuć się jak w średniowieczu; klimatyczne pieśni, kadry z dzikimi zwierzętami czy piękne, tylnojęzykowe „ł” poszczególnych aktorów z dzisiejszej perspektywy tylko wzmacniają to magiczne wrażenie obcowania z dawno minionym światem. Piękna, nawiązująca do piętnastowiecznych partytur ścieżka dźwiękowa Kazimierza Serockiego dopełnia atmosfery.
Najsłynniejszym segmentem filmu jest oczywiście sekwencja bitwy: trwająca 15 minut i zbudowana ze 152 krótkich, dynamicznych ujęć. Dziś nie imponuje tak jak kiedyś, chaotyczna szarża polskiego rycerstwa to nie szarża Rohanu, ale sama podbudowa do walki jest przykładem mistrzowskiego budowania napięcia. Zapowiedziana zostaje już na samym początku poprzez sneak peek z dwoma nagimi mieczami, sugerujący, że cała dalsza fabuła będzie prowadziła właśnie do tego wielkiego wydarzenia. Pokazane w montażu równoległym dwie przemowy władców przez bitwą – Władysława Jagiełły i Ulricha von Jungingena – w prosty i skuteczny sposób ukazują różnice między „dobrymi” Polakami i Litwinami a „złymi” Krzyżakami. A potem są już te dwa nagie miecze, którymi niemieccy rycerze z klasą dissują chowających się po lesie „naszych”. I Bogurodzica odśpiewana przez polskich rycerzy, która za każdym razem wywołuje u mnie ciarki. Jednak moją ulubioną sceną walki jest pojedynek Zbyszka z Rotgierem. Ta chwila, kiedy kamera przenosi się „za przyłbicę” Rotgiera, który zorientował się już, że jego towarzysz zginął, a więc wkrótce zginie i on – ta chwila zatrważa i porusza, to także jeden z tych nielicznych momentów w Krzyżakach, w których Ford wynosi się ponad stronniczą narrację Sienkiewicza i antyniemiecką propagandę PRL, dostrzegając człowieka także po tej drugiej stronie.
To nie jest historia tylko o mężczyznach. Bieg wydarzeniom nadają też kobiety. Urszula Modrzyńska jako Jagienka jest wcielonym wdziękiem i doprawdy nie wiem, jak po obejrzeniu jej występu można się nie zakochać w tej żywiołowej, szczerej, zawadiackiej dziewczynie. Wspaniała, żarliwa kreacja aktorska. Ale i tę drugą, tę mniej wyrazistą, tę zbywaną zazwyczaj pogardliwie jako „mdła mimoza”, lubię równie mocno. Subtelna, wrażliwa, artystyczna Danusia grana przez Grażynę Staniszewską, nie pasuje może do naszych czasów, ale we mnie wzbudza czułość. To ona, mimo nieśmiałości, uratuje swojego wybranka przed śmiercią, krzycząc „mój ci on” w jednej z najbardziej ikonicznych scen. To ona także łamie nam serce, kiedy umiera w krótki czas po odbiciu z krzyżackich rąk – wycieńczona, przerażona, obłąkana, najprawdopodobniej po wielu gwałtach („jeśli ci ją oddam, to tylko z moim bękartem w brzuchu!”). Scenarzyści, Aleksander Ford i Jerzy Stefan Stawiński, dokonując koniecznej selekcji obfitego materiału powieściowego, słusznie zdecydowali się przeznaczyć lwią część filmu wątkowi Juranda ze Spychowa. Jego poszukiwanie Danusi, upokorzenie i okaleczenie to najbardziej dramatyczna część książki. W filmie porusza równie mocno, właśnie dzięki temu, że przeznaczono na nią odpowiednią ilość czasu, a samego Juranda z niebywałą charyzmą zagrał Andrzej Szalawski.