KLEOPATRA (1963). Egipska kastracja Cezara w wersji amerykańskiej
Lata 60. w historii Stanów Zjednoczonych to trudny czas, w którym podzielonemu społeczeństwu amerykańskiemu potrzeba było twardych wzorów. Hollywood odpowiedziało. Joseph L. Mankiewicz zrealizował film z rozmachem godnie reprezentującym i chwałę Rzymu, i złoto Egiptu. A przy tym wykreował postaci na tyle plastycznie, żeby przetrwały dziesiątki lat i właśnie teraz, w czasach uwielbienia dla wygłaszających wolnościowe farmazony Avengersów, były przykładem, jak w kinie wysokobudżetowym można konstruować głównych bohaterów. Oczywiście jest po amerykańsku idealnie, czyli po europejsku zaledwie poprawnie. Mając jednak do wyboru dzisiejsze pustosłowie superbohaterów np. w stylu gróźb Steppenwolfa, a niegdysiejszy przeintelektualizowany patos Cezara, kiedy tłumaczy Kleopatrze, dlaczego obowiązek wobec Rzymu jest ważniejszy niż łóżkowe z nią uciechy, wolę to drugie. Subiektywnie jednak dla mnie film Mankiewicza posiada dużo poważniejszą wadę. Nie jest historycznie autentyczny, a formą na takowy pozuje.
Przy tak długiej produkcji (ostatecznie cztery godziny z planowanych sześciu) trzeba z wielką pieczołowitością zadbać o zrównoważenie formy wizualnej w stosunku do treści. To znaczy, jeśli np. jak na tamte czasy, Kleopatra była superprodukcją z tak dopracowanymi kostiumami, dekoracjami, wielką liczbą statystów, a nawet scenami batalistycznymi kręconymi w szerokich planach bez multiplikacji żołnierzy i blueboxa, w swojej dialogowej treści powinna zapewniać mniej dramatycznych wrażeń zmysłowych. Inaczej po dwóch godzinach projekcji widz może doświadczyć przeciążenia sensorycznego. Między innymi z tego powodu w teatrze i operze stosowane są antrakty. Służy to zarówno gościom przedstawienia, jak również aktorom. Umysł potrzebuje wytchnienia od napływu bodźców, a ich w Kleopatrze nie brakuje, tak jakby reżyser na siłę próbował powiedzieć wszystko o tej epoce w historii świata w czasie, który założyli producenci, a nie uwzględnił go finalnie scenariusz.
W rzeczy samej to moje wrażenie, że Kleopatra Mankiewicza jest operą, w której potrzeba przerw (albo odcinków, jak w wersji z 1999 roku) ma swoje źródło np. w liczbie dni zdjęciowych. Film kręcono ponad dwa lata, nie bez trudności. Przeszkody się mnożyły od konfliktów Mankiewicza z producentami, rezygnacji aktorów, niesfornych statystów, masowych kradzieży na planie, aż do choroby samej Liz Taylor, co przerwało na jakiś czas zdjęcia. W końcu udało się zakończyć film w 1963 roku. Powstało niewątpliwie monumentalne dzieło niemal tak doskonałe, co przytłaczające ogromem szczegółów.
Podobne wpisy
Wcześniej wspominane przeze mnie harmonię bogatej formy i równoważącej ją treści można było osiągnąć poprzez sprytniejsze połączenie wątku trójkąta miłosnego Cezar-Kleopatra-Antoniusz z bardzo skomplikowanymi relacjami politycznymi w ówczesnym Rzymie. Z obiektywną wartością historyczną jest już niestety znacznie gorzej. Chociaż ogólnie najważniejsze wydarzenia z epoki są prawdziwe, to właśnie szczegóły decydują o tym, że Kleopatra jest melodramatem na kanwie starożytnej historii, a nie produkcją wartościową samą w sobie pod względem historycznym i biograficznym. Jest tak z kilku względów. Juliusz Cezar (Rex Harrison) przypomina zbytnio przejętą dramatem swojej jedynowładzy postać ze sztuki Szekspira, a nie zdolnego do wszystkiego wodza, który dąży do stworzenia imperium na wzór Aleksandra Wielkiego. Przy tym tak siebie uwielbia, że nie zwraca uwagi, że Senat od lat knuje przeciwko niemu spisek. Sama zaś władczyni, Kleopatra, jest pełna nielogicznych sprzeczności. Jak to możliwe, że po kilku latach związku z Cezarem nie wie, co to znaczy według systemu politycznego Rzymu bycie dyktatorem i jak niebezpieczna może być sama myśl, że dyktator zechce w końcu stać się królem.
Oczywiście są interpretacje historyczne, że to właśnie związek z Kleopatrą doprowadził ego Cezara do takiego rozkwitu, że wszedł on w konflikt z Senatem. Że to ona namawiała go do przejęcia prawdziwie boskiej władzy, w którą Cezar w praktyce (i dla własnego bezpieczeństwa) powątpiewał, chociaż zgodnie z rzymskim zwyczajem formalnie akceptował nadawanie mu atrybutów Boga. Wiedział jednak, że król Rzymu jest rolą, która doprowadzi go do śmierci z rąk zwolenników niezależności Senatu.
Są też jednak inne teorie historyków, począwszy od zwykłej zazdrości senatorów oraz tradycjonalnych elit, a skończywszy na spisku, który uknuł sam Juliusz Cezar wraz ze swoim ukrywanym synem Brutusem, żeby zadenuncjować zdrajców. W trakcie akcji okazało się jednak, że napastników jest zbyt wielu i jedyną szansą na uratowanie ukochanego Brutusa jest zadanie przez niego kończącego ciosu swojemu ojcu. Jedynie tak mógł udowodnić, że nie zawiązał żadnego własnego spisku z Cezarem.