search
REKLAMA
Felietony

TOM CRUISE i kryzys wieku średniego. Co NIE GRA w nowym MISSION: IMPOSSIBLE?

Mamy do czynienia z sześćdziesięciolatkiem, który zachowuje się trochę tak, jakby nałykał się viagry i uparcie starał się pokazać światu, jaki to on jest wciąż jurny…

Jakub Piwoński

5 sierpnia 2023

REKLAMA

Jest taka scena w najnowszym Mission: Impossible (dodam, że chodzi o scenę akcji), w której da się wyczuć subtelny podtekst seksualny. Mam na myśli moment, gdy spętany kajdanami Tom Cruise prowadzi malutkie, żółte autko wespół z towarzyszącą mu w tarapatach Hayley Atwell. Cruise całkiem dobrze sobie radzi, jak na warunki, w których przyszło mu uciekać. Na moment akcja zamiera, samochód staje, a nasz bohater musi go ponownie odpalić. Robi to gwałtownie, po czym przeprasza swoją partnerkę, za to, że nie opanował maszyny w porę. Ta z wyrozumiałością spogląda na niego i czule daje mu do zrozumienia, że nic się nie stało.

Zabawne, ale wydaje mi się, że w tej krótkiej scenie kryje się dużo z motywacji aktora i stanu ducha, w jakim obecnie tkwi. Mamy bowiem do czynienia z sześćdziesięciolatkiem, który zachowuje się trochę tak, jakby nałykał się viagry i uparcie starał się pokazać światu, jaki to on jest wciąż jurny. Ową aktywność rzecz jasna wyraża w popisowych scenach akcji, w których w żadnym razie nie wyręcza się pomocą kolegów – kaskaderów, a już tym bardziej: speców od efektów specjalnych. Cruise chce dawać z siebie wszystko w filmie, ustanowił tą obecnością i zaangażowaniem element swego filmowego i marketingowego stylu. Po seansie ostatniego Mission: Impossible mam już jednak wrażenie zmęczenia, które jeszcze nie docierało do mnie podczas obcowania z nowym Top Gun, choć już się krystalizowało. Temu człowiekowi tak bardzo zależy na ukazaniu siebie w najlepszym, najkorzystniejszym świetle, że przybiera to formę karykatury, jakiejś chorej obsesji lub co najmniej egocentryzmu.

Skąd tak surowy wniosek wystosowuje? Uderzyło mnie to jak obuchem w twarz, gdy wtapiałem się w słynną już scenę skoku motocyklem z górskiego uskoku. Scenę dodajmy, o której mówiono i pisano jeszcze na długo przed premierą filmu, niejako programując nas na jej odbiór i odbiór samego filmu, przez wzgląd właśnie na nią. Przypomnijmy dla jasności – Cruise pozostawiony w sytuacji z ograniczonym polem manewru, postanawia rozpędzić się swoim motocyklem i wyskoczyć z naturalnej wyrzutni na tyle daleko, by spadając, móc swobodnie rozłożyć spadochron bez ryzyka roztrzaskania się o skały. Fajnie? Fajnie. Tylko problem nie do „przeskoczenia” stanowił dla mnie sposób nakręcenia tej sceny. Kamera zamiera w skupieniu, z oddali obserwując bardzo dokładnie moment nabierania rozpędu i samego skoku. Wszystko oczywiście bez cięć, na żywca, po to tylko, by raz jeszcze dostarczyć światu żywy dowód na potwierdzenie tezy, że Cruise bogiem na ziemi jest i basta.

REKLAMA

Już abstrahując od samego faktu, że to współczesne parcie na realizm sprawiło, że zatraciliśmy tę cechę filmowej sztuki, jaką jest sztuka iluzji. Teraz jakością jest ekranowa prawda lub przynajmniej takie jej kłamanie, by wrażenie prawdy w nas pozostawało. Zostawmy to. Uznaję to za moment kluczowy dla filmu, ponieważ mam wrażenie, że cały on, oparty na boleśnie pretekstowej, wyjątkowo słabej fabule, został nakręcony tylko po to, by Tom Cruise mógł ponownie pokonać śmierć. Dowartościowując się przy tym i oddając w ręce publiki nową, niemożliwą do podrobienia jakość filmowej akcji. Nazwijcie mnie ignorantem, ale w nosie mam już te co rusz bardziej nachalne wygibasy Cruise’a, w nosie mam te jego prężenie mięśni, szczerzenie zębów i udowadnianie usilne, jaki z niego superhero bez trykotu. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że im więcej Cruise stara się być prawdziwy, tym bardziej okazuje się sztuczny i nadęty.

Po Dead Reckoning Part One naszła mnie taka myśl, że ta seria może nie tyle zatraciła swoją tożsamość, ile zyskała zupełnie nową. Kiedyś liczyła się intryga. Dziś wchodzimy na teren parku rozrywki, zaprojektowanego tak, by po wizycie nikt nie miał wątpliwości, kto jest jego właścicielem i jak ważny jest on dla społeczności lokalnej. Mój redakcyjny kolega bardzo ładnie i zgrabnie opisał całą ewolucję serii, nie będę za nim powtarzał. Skrócę całą tę historię, przyznając, że owszem, ta seria zawsze opierała się na pewnej przesadzie, funkcjonując na zasadach konwencji kina szpiegowskiego, gdzie główny bohater zagląda na drugą stronę kurtyny, odkrywając tajemnice, rozwiązując sprawy, których normalnymi środkami rozwiązać się nie da. Teraz jednak nie tyle misja – w dodatku niemożliwa – staje w centrum tej opowieści, ile bohater, który swoimi wyczynami nie tyle udowadnia, że niemożliwe nie istnieje, ile idzie o krok dalej, chcąc oszukać samą śmierć. „Co, gdzie, kiedy” nie ma już za bardzo znaczenia. Wróg jest teraz iluzoryczny i bezosobowy, niczym cyferki w komputerze, bo od teraz warunki dyktuje algorytm. Cruise chce wyrwać się z tej układanki, chce wyrwać się z objęć czasu, technologii, pokazując jednocześnie współtowarzyszom, że nadal jest o krok przed nimi swym intelektem i sprawnością fizyczną, a otaczającym go kobietom – że nadal jest cholernie przystojny.

W zasadzie to w najnowszym Mission: Impossible jest wszystko. Bo film tętni akcją, wyczyny są naprawdę wirtuozerskie, a kobiety przeurocze. Brakowało tylko jednego – by Cruise w kulminacyjnym momencie ściągnął koszulkę, ba, rozdarł ją, a z otrzymanego materiału zrobił ścierkę, która otrze łzy i pot z czoła dzielnie walczącej u jego boku Hayley Atwell. Jest w tym coś z niepokojącego pozerstwa, którym osobiście się brzydzę. Przypominają mi się te wszystkie historie z planu tego filmu, powstającego w pandemicznych bólach, gdzie Tom Cruise wydzierał się na członków ekipy filmowej, nawołując o koncentrację i podejście do sprawy poważnie. Wówczas myślałem, że po prostu cholernie mu zależy. Nadal tak uważam, ale teraz wiem, że on te filmy po prostu dla siebie robi, nie tyle dla nas, dla siebie, by swoje ego połechtać, by samodzielnie sobie pomnik postawić, jeszcze za swego życia, ba, wręcz o nieśmiertelność w tym całym procesie się otrzeć.

Zacząłem tekst nawiązaniem do pewnej wymownej sceny z filmu. Zakończę go cytatem z innego jego fragmentu. W pewnym momencie filmu postać grana przez Shea Whigama – wcielającego się w depczącego po piętach Hunta agenta – porównuje cel swojego pościgu do siły tak wielkiej, że nie da się jej zabić normalnymi sposobami. Mówi wprost, że tutaj trzeba zaradzić jedynie osikowym kołkiem wbitym w serce. Nie wiem, czy jest to zamierzone nawiązanie do Wywiadu z wampirem z Tomem Cruise’em w roli głównej, ale zaśmiałem się, słysząc to porównanie, bo wydało mi się ono jednocześnie celnie podsumowywać moje wnioski. Cruise, paradoksalnie, grając wampira, fantastyczną istotę, był te lata temu o wiele bardziej przekonujący, bardziej wiarygodny niż teraz, wcielając się w kogoś z krwi i kości. On wtedy, w tej roli, przynajmniej nie ukrywał, że mierzy się z egzystencjalnym kryzysem. Teraz z kolei nie daje po sobie poznać niczego, natomiast pod tą fasadą i pudrem, mniemam, kryje się wiele strachu.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA