Najbardziej ZŁOŻONE filmy w HISTORII. Niecodzienne doświadczenia
2001: Odyseja kosmiczna (1968), reż. Stanley Kubrick
Podobne wpisy
To, że cenię Kubricka niepomiernie, nie oznacza, że dam się nabrać na jego kapryśne i przeintelektualizowane wywody w Odysei kosmicznej. Od dziesiątków już lat ludzie głowią się, co Kubrick chciał powiedzieć swoim największym dziełem science fiction. Najprostszą odpowiedzią wydaje się liniowa koncepcja uproszczonych historycznie dziejów człowieka – a więc poprowadzenie od gatunkowych narodzin i cywilizacyjnej pustki, poprzez rozwój techniczny, aż do jego kresu, który równa się śmierci, lecz w perspektywie kosmicznej oznacza rozpoczęcie wszystkiego od początku. To znana teoria w starożytnej myśli nazywana kołem wiecznych powrotów. Kubrick przedstawił ją w niesamowicie skomplikowany i wręcz rozwleczony formalnie sposób i przez to całe rzesze widzów na całym świecie wciąż głowią się, jaką tajemnicę reżyser zawarł w Odysei kosmicznej. Moim zdaniem lektura książki Artura C. Clarke’a pomaga w odkryciu, że prócz skomplikowanego formalizmu niewiele jest tajemnic w dziele Kubricka. Niemniej łatka skomplikowanego, wielopoziomowego i artystycznie wysmakowanego filmu przywarła do Odysei… zapewne już na wieki. To bez wątpienia ciekawe kino science fiction stało się więc nieco zbyt napompowane teoriami, a przez to utraciło koloryt.
Persona (1966), reż. Ingmar Bergman
Bergman tworzył kino wybitne, a powiedzieć, że jest ono przeznaczone dla miłośników analiz ludzkiej natury, to spłycić znaczenie jego filmów. Samo miłośnictwo nie wystarczy. To tak, jakby lizać lody przez szybę, a dodatkowo słuchać przez interkom opowieści liżącego, jakich to niesamowitych wrażeń smakowych doświadcza. Recepcja takiej np. Persony wymaga od widza doświadczenia życiowego, niekoniecznie umiłowania się w nim, lecz pewnej dozy nienawiści, która towarzyszy nam w ciągu życia, gdy nie wszystko zdaje się takie, jak chcielibyśmy. Bergman będzie się z nami – widzami – droczył, aż do niemal fizycznego bólu. A te reakcje nas wyprowadzają z równowagi, bo przecież się zamknęliśmy, chcieliśmy być unicestwieni, pragnęliśmy nie wywoływać żadnej uwagi. A tak się nie da. Ponosimy więc i tu porażkę, bo nawet psychicznie nie udaje nam się umrzeć, chociaż bardzo chcemy. Trwamy więc nieruchomo, aż nastaje zaplanowana przez biologię śmierć. Te słowa z Persony są kwintesencją walki, którą prowadził Bergman w swoim osobistym życiu – walki z kobietami, walki o nie i walki o siebie w relacji z TYM, kto być może istnieje, a może nie. Gorąco zachęcam do tych pozornie sprzecznych analiz wypowiedzi filmowej Bergmana. Osobiste doświadczenie bardzo pomaga zrozumieć, o co mistrzowi ze Szwecji chodziło i jaką rolę wyznaczył w swoim życiu kinu.
Mowa ptaków (2019), reż. Xawery Żuławski
Rozdwojona twarz, która podobnie do stygmometru nie może się zejść i na to nałożony kadr z palców Mariana (Sebastian Fabijański) – jakże to idealna metafora zakłamania naszych czasów, którego przyczynę trafnie podaje Ludwik (Sebastian Pawlak), nauczyciel historii, za co młodociani naziści wsadzają mu kubeł ze śmieciami na głowę. Mowa ptaków jest produkcją dla widzów odpornych na eksperymenty narracyjne i rzecz jasna przyzwyczajonych do sposobu widzenia świata przez Andrzeja Żuławskiego. Powinni oni posiadać również pewną wywrotową cechę, polegającą na radykalnym kwestionowaniu otaczającego porządku, bo Żuławski go podważa na każdym kroku. Co z tego, że wierzy w niego większość. Właśnie to jest najbardziej podejrzane. Świadczy o tym np. zakres cytowanych w filmie pisarzy czy też stosunek do życia głównych bohaterów. Ale nie to jest najtrudniejsze do przełknięcia. Mowa ptaków jest antynazistowskim poematem na temat naszej gnijącej w zakłamaniu, współczesnej polskości, podobnie do palców Józefa (Eryk Kulm). Tam Żyd, tu krzyż, rozmodlony kibol też się znajdzie, no i oczywiście „jeszcze Polska nie zginęła” z kaczorem na sztandarach.
Twin Peaks (2017), reż. David Lynch
Pierwsze sezony wyświetlane w telewizji to było naprawdę odkrycie. Wciąż uważam, że żaden z seriali, które od tamtej pory oglądałem, nie posiada tak magicznej, zwiastującej niesamowite wydarzenia, czołówki. I faktycznie, poszukiwania mordercy Laury Palmer obfitowały w niecodzienne wydarzenia, lecz wciąż akcja serialu nie została przez nie naruszona – to znaczy poszczególne odcinki nie zmieniały się w zlepek niemających żadnego logicznego połączenia scen. To się nazywa balans, który wczesne Twin Peaks posiadało. Davidowi Lynchowi jednak to nie wystarczyło. W najnowszej odsłonie filmu zrezygnował z rytmicznej akcji, treść zaś przetworzył na coś zupełnie onirycznego, w czym widz z łatwością może się zgubić, nie odnajdując żadnych podpowiedzi. Najnowsze Twin Peaks przypomina jakiś wizualny performance, eksperymentalny teatr czy też aktorską improwizację. Reżyser bardziej pomyślał o sobie niż o widzu. Jestem jednak pewien, że do sporej grupy miłośników Lyncha tego typu zabawy z sensem trafiły. Do mnie nie przemawia aż takie mieszanie w fabule, a inaczej, wolałbym, żeby artystyczny happening nie przyćmiewał koherencji opowieści.