Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE zakończenia TRYLOGII filmowych
Nieważne czy są adaptacjami, czy autorskimi pomysłami reżyserów i scenarzystów, którym udało się zaskarbić gusty milionów widzów – zawsze najbardziej dopracowany jest pierwszy odcinek trylogii, kiedy wszystko dopiero się zaczyna. Drugi bywa czasami tak dobry, jak pierwszy, natomiast zupełnie wyjątkowym zjawiskiem, o którym w tym zestawieniu z pewnością napiszę, jest sytuacja, że środkowa część trylogii okazuje się najlepsza ze wszystkich. Trzecia zaś jest zwykle porażką. Zakończenia owych porażek są więc kwintesencją wielu czynników – nierozważnego rozłożenia treści na trzy części, wymuszania przez wielkie studia filmowe kręcenia kolejnych części, podczas gdy pomysł był zaledwie na jeden film, jak również zmian w obsadzie kluczowych stanowisk ekipy, np. scenarzystów i reżyserów. Zdefiniujmy jeszcze, jak w tym zestawieniu rozumiana jest TRYLOGIA. Klasycznie, czyli jako cykl składający się z trzech części, z tym że każda z nich stanowi całość, a złączona jest z innymi głównym wątkiem fabularnym w postaci wydarzeń i tych samych postaci. Oczywiście są wśród poniższych przykładów trylogie ściślej i luźniej ze sobą wewnętrznie powiązane np. Władca Pierścieni i RoboCop 3, jednak każda z nich spaja się tymi samymi postaciami, które są obecne z widzem od początku do końca.
Seria o Terminatorze – „Terminator 3: Bunt maszyn” (2003), reż. Jonathan Mostow
Wersji Terminatora jest już kilka w historii kina, lecz tak naprawdę tylko dwie w reżyserii Jamesa Camerona stały się tytułami kultowymi. Mało tego, to sequel pierwszego Terminatora okazał się niedoścignionym jakościowo kinem akcji oraz umocnił legendę Arnolda Schwarzeneggera jako kinowego androida. Aż minęło wiele lat, czasy podejścia do sequeli się zmieniły i ktoś wpadł na pomysł nakręcenia kolejnej części historii Terminatora, tytułując go trzecią częścią. Powstała nam trylogia, może dość nieoczekiwanie i z zamysłem, żeby zakończyć historię Skynetu być może raz na zawsze. Jak już powiedziałem, Terminator 3 jest dzieckiem swoich czasów, a od Dnia sądu minęło zbyt wiele lat, żeby utrzymać trylogijną spójność materiału. Przede wszystkim zabrakło już Jamesa Camerona, więc szanse na powstanie kultowego filmu na miarę pierwszej i drugiej części były minimalne. Pozostał Schwarzenegger, ale on sam nie był w stanie unieść na swoich barkach oczekiwanej kultowości produkcji.
Tak więc John Connor dorósł. Koniec świata nie nastąpił, jednak Connor ciągle żyje, jakby miał się wydarzyć. Czy to nie świetne otwarcie do opowiedzenia finałowej historii? Wydawać by się mogło, że tak. Przypomnijmy sobie jednak poruszający koniec Terminatora: Dnia Sądu i porównajmy go z końcówką Terminatora 3. John Connor wraz z Katherine Brewster zamykają się w przeciwatomowym bunkrze, żeby przetrwać zagładę świata, która okazała się nieunikniona. Twórcy próbują z tego katastroficznego zakończenia jak na ironię wycisnąć najwięcej romantyzmu, jak tylko się da. Równocześnie w tle słychać podsumowanie historii dokonywane przez Connora, coś w rodzaju spowiedzi przy końcu świata. Wychodzi na to, że Terminator nauczył syna Sary Connor niezłomności. A przecież był niezłomny już wcześniej. To matka go tego nauczyła. Zakończenie filmu rozczarowuje nie tylko ze względu na wyświechtane frazeologicznie i literacko słowa Johna, ale również – na proste rozwiązanie. Koniec świata musiał nastąpić i tyle. Nic więcej nie mogło się stać. A można by było np. pokusić się o mniej otwartą interpretację historii z większą dozą tajemnicy, tak jak zrobiła to Sara, kiedy na ekranie widzieliśmy tylko uciekającą pod kołami samochodu drogę. W Terminatorze 3 oglądamy widzianą z kosmosu powierzchnię naszej planety, na której wybuchają bomby. Ileż to razy już ten temat przerabialiśmy właśnie w ten sposób wizualnie.
Nowa trylogia sequeli GW – „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” (2019), reż. J.J. Abrams
Pamiętam te reklamy – historia dobiegnie końca, a będzie on tak zaskakujący, że nie pozostanie nam nic innego, niż zbierać szczęki z podłogi. Aż tu zobaczyliśmy sam początek filmu i dowiedzieliśmy się już wszystkiego o zakończeniu. Pozostała tylko mała niewiadoma w postaci tego, co zrobi Ben Solo. Był on ostatnią szansą na naprawę całej tej degrengolady, która dotknęła sagę Lucasa w ostatnich dwóch odsłonach nowej trylogii. Niestety, nie udało się, a rozkochany w Rey Ben umarł śmiercią tragiczną, podobnie jak Palpatine, co było oczywiste od początku. Rey zaś stała się nowym otwarciem i marketingowych chwytem, żeby za jakiś czas znów coś nakręcić. Najbardziej jednak rozczarowuje to, o czym wspomniałem na początku tego wpisu. O tym, że Palpatine – ten właśnie legendarny Imperator ze starej trylogii – żyje, dowiadujemy się na początku filmu, więc jaki ma sens czekanie do końca?
Trylogia Władcy Pierścieni – „Władca Pierścieni: Powrót króla” (2003), reż. Peter Jackson
A pożegnaniom nie było końca. Sądziłem, że Peter Jackson będzie umiał wyważyć tę chwilę, kiedy ukazanie ckliwych momentów na ekranie staje się nie dramatyczne, a parodystyczne. Co więc z tym zakończeniem Powrotu króla jest nie tak? Po ostatecznej rozprawie z Sauronem, kiedy Drużyna Pierścienia wróciła do Shire, Frodo nigdy się nie zaaklimatyzował w starym-nowym domu. Rana, którą otrzymał na Wichrowym Czubie, cały czas dawała mu znak, że jego miejsce już nigdy nie będzie wśród jego pobratymców. Z czasem Frodo to sobie uświadomił. Kiedy Gandalf wiózł go wraz z Bilbem na przystań do elfów, które przygotowały mentorowi Froda miejsce na statku, doskonale wiedział już, co musi zrobić. Na przystani zjawiła się cała Drużyna Pierścienia. Wszyscy myśleli, że odprowadzają tylko Bilba. Frodo sprawił im smutną niespodziankę. I tu zaczyna się rozczarowanie, nie to estetyczne, ale związane z szybkością akcji. Pożegnanie trwa nieznośnie długo. Elrond wraz z Galadrielą cytują podniosłe słowa, Bilbo odpowiada i w sumie mógłby z powodzeniem już wsiąść na ten statek, gdyby nie Frodo. Jego pożegnanie nie chce się skończyć. Widzowie czekają na wypowiedź Gandalfa, hobbici płaczą, aż w końcu następuje kulminacja, bo Frodo odchodzi wraz z Gandalfem. Muzyka robi się coraz bardziej słodka, kiedy Sam błaga Froda, żeby ten nie odchodził. I tak czekamy, obserwując spojrzenia bohaterów, uściski każdego z nich, i znów spojrzenia, potem znowu uściski i znowu spojrzenia. Na koniec następuje slow motion, gdy Sam gapi się na odpływający statek. Nie ma w tej scenie żadnego dramatyzmu, jest groteska. Rozumiem, że pożegnania są trudne. Sam miałem z kilkoma poważny problem, ale to film. Nie należy go przeciągać, bo zniszczy się historię, to wrażenie, które po niej się zachowuje, a zakończenia pamięta się najdłużej, jeśli o to twórcy zadbają. Finał trzeciej części trylogii Władca Pierścieni ciągnie się nieznośnie już od upadku Saurona wraz z jego kultową wieżą, a powinien być treściwy i ikoniczny, jak np. finał Terminatora: Dnia sądu.