search
REKLAMA
Zestawienie

Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE zakończenia TRYLOGII filmowych

Zakończenia to najsłabszy moment większości trylogii.

Odys Korczyński

13 listopada 2022

REKLAMA

„Powrót do przyszłości III” (1990), reż. Robert Zemeckis

Trylogia Roberta Zemeckisa niewątpliwie jest kultowa, jednak mam wrażenie, że jeśli się mówi o jej kultowości, ma się zwykle na myśli część pierwszą i drugą. Znacznie rzadziej trzecią, a to ze względu na pewne załamanie pomysłu, które nastąpiło w części drugiej. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź wydaje się bardzo prosta, tkwi nawet w samym tytule trylogii – Powrót do przyszłości, a nie cofanie się w czasie do zamierzchłych epok. Amerykanie zapewne wykoncypowali, że przeniesienie fabuły do czasów Dzikiego Zachodu zapewni im odpowiedni odbiór wśród miłośników westernów. Nic bardziej mylnego – wypadło sztucznie i naciąganie. Pomysł Zemeckisa był znakomity, lecz ograniczony do konkretnych wydarzeń, których nie należało poszerzać poza drugą część. Co zaś do samego zakończenia, mimo słabości całego filmu, rozczarowanie, jakie powoduje, nie polega na samej treści, na złej realizacji, na banale fabularnym, lecz na niedosycie i zmarnowanej szansie. To trochę zaczepne ujęcie przeze mnie tematu, bo zobaczyłem w ostatniej scenie, kiedy Emmett Brown wraca do czasów mu współczesnych za pomocą retro-wehikułu czasu w postaci lokomotywy, szansę na odbicie się trylogii za pomocą stworzenia tetralogii od niedoróbek spowodowanych przesunięciem fabuły do czasów Dzikiego Zachodu. Niestety po dzisiejsze czasy nie doczekałem się realizacji tego mojego fanowskiego marzenia.

„Kochaj albo rzuć” (1977), reż. Sylwester Chęciński

Za Pawlakiem i Kargulem nigdy nie przepadałem, bo są to symbole polskiego zaprzaństwa, wiejskiego prostactwa, zawziętości i zacofania, z których mozolnie ludzka cywilizacja chce się wydobyć począwszy od epoki pańszczyźnianej. Na tej kanwie Sylwester Chęciński stworzył kultowe filmy pamiętane do dziś, niezależnie od tego, czy są pouczające, czy śmieszne, a może pogardliwe dla pewnej grupy społecznej wciąż w Polsce funkcjonującej na tamtych, pierwotnie tradycjonalnych zasadach. Niemniej w samej trylogii pierwsze dwie części są wyjątkowo przepracowane i spójne, natomiast z trzecią jest ten problem, że ówczesne polskie kino nie było gotowe na opuszczenie granic świata komunistycznego i kręcenie filmów na zasadach światowych. Widać to bardzo po Kochaj albo rzuć. Kłopoty realizacyjne odbiły się także niestety na komediowości filmu. Co zaś do zakończenia, to czy nie lepiej byłoby zakończyć film na cmentarzu, przy grobie Johna Pawlaka, a nie ciągnąć jeszcze sceny w samolocie, kiedy główni bohaterowie odpakowują prezenty? I te stewardessy noszące tace cukierków. Rozczarowujące zakończenie trylogii i w sumie takie zgodne z tym, czego oczekiwała cenzura. Z Ameryki przecież trzeba wrócić do najpiękniejszej Polski…

„RoboCop 3” (1993), reż. Fred Dekker

Czy to jest trylogia? Pod wieloma względami tak, ale jeśliby ją analizować pod kątem ciągłości fabuły, to nie. Zakładamy jednak, że części trylogii mogą funkcjonować jako samodzielne filmy, więc RoboCop 3 spełnia kryteria. Co jednak zostało z filmu Paula Verhoevena i czy w ogóle nadawał się on na tworzenie jakichkolwiek sequeli, które utrzymałyby jakość pierwowzoru? Problem w tym, że nie, nie był to pomysł na stworzenie serii. Był zbyt prosty, pozbawiony wielowątkowej treści, którą można by rozdzielić na kilka filmów, a jednocześnie tak je zaplanować, żeby funkcjonowały jako niezależne tytuły. I umówmy się, zakończenie takich filmów może być tylko jedno, i zawsze jest w pewnym sensie rozczarowujące, bo nie zawiera żadnych fabularnych twistów, nie jest otwarte, jest jednorodne, robione pod mocno uśrednioną inteligencję publiczności, a nie wysmakowane gusta fanów. Zakończenie RoboCopa 3 nie mogło być więc inne. Walka z bossem została poprawnie zaliczona, w tym sensie, że w ogóle się wydarzyła, chociaż tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi z powaleniem RoboCopa na ziemię za pomocą japońskich mieczy trzymanych przez nieco kukiełkowych, syntetycznych wrogów. Dalej było już tylko coraz gorzej. Roboty wzajemnie się wymordowały, bo jedna z bohaterek coś tam zmieniła w ich sterowaniu, ludzki antagonista tylko stał i wymachiwał pistoletem. Na końcu gipsowo-tekturowa makieta wyleciała w powietrze, a na tle wybuchu zobaczyliśmy tandetny greenbox z latającym RoboCopem, który uratował kobietę i dziecko. Potem były tylko gratulacje, nieco wymuszony ukłon Kanemitsu oraz pokazanie wyższości nad nim przez RoboCopa.

Trylogia Hobbit – „Hobbit: Bitwa pięciu armii” (2014), reż. Peter Jackson

Ogólny problem tej trylogii to zbyt mało konkretnego materiału na realizację trzyczęściowej opowieści. Przez taki stan rzeczy twórcy musieli aż tak obszernie potraktować sekwencje bitewne oraz wprowadzić tak długie sceny na otwarciu i zakończeniu ze starszą wersją Bilba. Zacznijmy na razie od samego zakończenia, czyli ostatnich minut filmu, bo można zakończenie postrzegać jeszcze jako szerszą sekwencję wydarzeń, których odpowiednie ukazanie wieńczy całą trylogię. Otóż po tytułowej bitwie, kiedy już Bilbo wraca do domu w atmosferze życiowego sukcesu, który otacza całą jego osobę niczym aureola świętego na kolorowym obrazku, Gandalf nieco ten nimb wielkości rozwiewa. To jedna z najciekawszych rozmów, które w ogóle możemy oglądać w całej trylogii, bo mowa o tajemniczym pierścieniu. Gandalf wręcz sugeruje, że przetrwanie Bilba nie wydarzyło się przypadkiem i nie jest wynikiem jedynie szczęścia czy umiejętności hobbita, ale coś mu pomogło – ów znaleziony w leżu goblinów przedmiot. Gandalf otwarcie wyraża do Bilba swoje obawy, ostrzega go, żeby używał pierścienia z rozwagą, chociaż Bilbo ani na moment nie przyznaje się, że coś takiego chowa w kieszeni. I mimo całej elektryzującej treści ich rozmowy odbiorca – doskonale zapewne znając historię Saurona, chociażby z Władcy pierścieni i pierwsze reakcje Gandalfa na pojawiające się na pierścieniu ogniste słowa – mógłby się spodziewać bardziej podejrzliwej reakcji. Gandalf ze względu na swoje wręcz boskie pochodzenie powinien się domyślić, co Bilbo chowa w kieszeni, a nie zostawić go na tyle lat, żeby pierścień spokojnie dojrzał do odpowiedniego momentu ujawnienia w historii – to pierwszy poważny zgrzyt zakończenia, bo widzowie, chociaż znają historię Tolkiena, to jednak patrzą na film i spodziewają się mocniejszej reakcji. I to właśnie film pokazuje luki w logicznym zachowaniu postaci o wiele mocniej niż jakikolwiek opis książkowy.

Kolejnym zawodem jest potraktowanie widza już w samym zakończeniu. Bilbo rozstaje się z Gandalfem i wraca do swojego rodzinnego domu. Akurat trafia na aukcję swoich rzeczy, ponieważ nie było go ponad 30 miesięcy w domu i uznano go za zmarłego. Po wyjaśnieniu, że jest rzeczywiście zaginionym Bilbo Bagginsem, wchodzi do swojego przetrzebionego z rzeczy domu i powoli zaczyna się po nim rozglądać. Jest pusto i nareszcie cicho. W pewnym momencie Bilbo sięga do kieszeni, muzyka się zmienia na znajomy temat Howarda Shore’a, a kiedy jego palce dotykają gładkiej i chłodnej powierzchni wykutego przez Saurona pierścienia, na twarzy hobbita zjawia się szelmowski uśmieszek. Wyciąga z kieszeni pierścień, umieszcza go na dłoni, a kamera się nad nim zatrzymuje. I tu powinniśmy zakończyć opowieść. W tym magicznym i złowrogim momencie powinien zjawić się podpis z imieniem i nazwiskiem reżysera, a nie później, kiedy nagle pojawia się stary Bilbo świętujący swoje 111 urodziny. Nastrój gdzieś nagle pryska, bo słychać wesołe okrzyki Gandalfa. Zupełnie niepotrzebne dopowiedzenie historii, jak to często się zdarza, demolujące w finale klimat.

Co zaś do wielkiej bitwy, w której wzięło udział całe mrowie przedstawicieli wrogich sobie ras, to można ją również traktować jako zakończenie historii w Hobbita, za długie, zbyt patetyczne zakończenie, posiadające wiele estetycznych wad, a przede wszystkim powodujące zawód swoją długością i monotonnością. Był to zwykły wypełniacz, bo przecież nie było w opowieści Tolkiena wystarczająco dużo treści, żeby ją przedstawić w Bitwie pięciu armii tak, aby zachować równowagę między walkami a dialogami.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA