5 rzeczy, które docierają do mnie w trakcie seansu serialu WŁADCA PIERŚCIENI: PIERŚCIENIE WŁADZY
14 października zamkniemy pierwszy rozdział projektu Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy. To w tym dniu platforma Amazon Prime wyemituje finał pierwszego sezonu głośnego i kontrowersyjnego serialu fantasy. W oczekiwaniu na to wydarzenie zbieram wnioski na temat serialu, jakie pobrzmiewają we mnie, i poddaję je refleksji.
Nowa Zelandia to piękna kraina
Na początek coś oczywistego, mało spornego. Zdjęcia do serialu ponownie kręcone były w Nowej Zelandii. Plany zewnętrzne miały miejsce w różnych lokalizacjach w Nowej Zelandii, podczas gdy ujęcia wewnątrz zostały nakręcone w dwóch studiach filmowych w Auckland. Ruch ten rozpoczął Peter Jackson w swoich filmach, niejako namaszczając ten obszar mianem Śródziemia istniejącego w naszej rzeczywistości. Jednym z walorów serialu Amazona jest zatem wzmocnienie zjawiska turystyki kinowej. Jeśli istnieje jakiś powód, dla którego chciałbym zobaczyć kiedyś Nową Zelandię, to jest on związany z tym, iż kraina ta w sposób niezwykły została spopularyzowana przez adaptacje sztuki Tolkiena. Nie wiem, czy w kinie istnieje drugi taki przypadek, w którym obraz filmowy tak silnie rozsławia i zachęca do odwiedzenia konkretnych rejonów geograficznych. Pierścienie Władzy może i trudno się lubi, ale poszczególne kadry z ujęciami krajobrazów dodają sporo do klimatu i są godne do zamknięcia w ramce.
Uniwersalny przekaz ma moc
Bardzo podoba mi się w tej produkcji jej uniwersalny charakter. Charakter, który jest nastawiony na łączenie, a nie dzielenie. Pierścienie Władzy to doskonała forma kina uniwersalnego, w którym każdy odnajdzie coś dla siebie. Jest tu nutka melodramatu, dla tych bardziej wrażliwych, i nuta horroru, dla tych szukających w kinie napięcia. Są postaci dziecięce i są też te dojrzałe, każda z nich znajduje przestrzeń do zaprezentowania swoich mądrości. Warto zwrócić uwagę, że dialogi także zostały rozpisane tak, by brzmieć jak najbardziej zrozumiale, by nie było w nich niedomówień. Oczywiście, wielu z was uzna to za rażącą łopatologię, bliższą tanim produkcjom telewizyjnym. Ja natomiast staram się dostrzegać świadomy zamysł, który był obliczony na maksymalne poszerzenie audytorium, a co za tym idzie – także zysków. Dziś wiele mówi się o dostępności, o tym by produkty kultury oraz działania były tworzone tak, by każdy mógł je zrozumieć. Pod tym względem serial Amazona spełnia tę zasadę. Nada się do seansu familijnego, w parach, samotnie, każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Nie wiadomo już, jak obchodzić się z poprawnością polityczną
Wiele mówiło się i mówi w kontekście tego serialu fantasy o jego rzekomej poprawności politycznej. Owszem, jestem zdania, że ten zabieg nie wyszedł twórcom najfortunniej. Serial składa się bowiem z wyświechtanych we współczesnym kinie schematów i oklepanych zabiegów stylistycznych mających tylko jedno zadanie – mizdrzenie się do widowni. Sposób, z jakim twórcy obchodzą się z rasizmem i feminizmem, dowodzi, iż nie mieli oni pomysłu na to, jak w wiarygodny sposób wątki odpowiednie do tych zagadnień poprowadzić. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że osoby o czarnym kolorze skóry mogłyby znaleźć się w tej produkcji, natomiast to, że publika tak źle na nie zareagowała, nie wierząc, że u Tolkiena mogły istnieć czarne elfy, znaczy mniej więcej tyle, że twórcy nie wyrazili chociażby krzty inicjatywy, by wytłumaczyć złożoność tego multikulturowego świata, rozwiewając wątpliwości choćby jakimiś niuansami związanymi z pochodzeniem niektórych bohaterów. Twórcy wyszli z założenia, że czarny elf i czarny krasnolud to coś, co powinno być oczywiste. Widownia jednak nie wie i ma prawo nie wiedzieć, w jaki sposób doszło do mieszania ras (w obrębie ras) w tym świecie – co inteligentniejszy sobie to dopowie (kwestia wojen, które toczyły Śródziemie, a które mogły wpłynąć na przemieszanie rasowe), ale nie każdy potrafi.
Czarny elf jest więc produktem oczywistym, tak samo oczywistym jak silna kobieta. Ona tu jest, ponownie – jakby z naszego świata – więc powinniśmy to rozumieć. I znowu – idea jest zrozumiała, ale jest zastosowanie już nie. Bo Galadriela to jakaś okropna karykatura walki o równouprawnienie. Jej postać jest tak bardzo sztampowa i przerysowana pod względem schematów, z których została ulepiona, że nie da się na tę bohaterkę patrzeć z powagą. Ta mina jest niczym martwa maska. Przy tej okazji ponownie zastanawia mnie, dlaczego filmowe feministki to z zasady typy tzw., przepraszam za wyrażenie, zimnych suk, czyli nieprzyjemnych, oschłych, złych i jednocześnie odstręczających pań? Czy silna kobieca bohaterka nie może być po prostu znającą swą wartość osobą, która emanuje pewnością siebie, wdziękiem, uprzejmie dającą do zrozumienia mężczyznom, że doskonale poradzi sobie bez ich pomocy, jednocześnie puszczając do nich oko? Galadriela to postać wyjęta jakby z kartonowego sztandaru kolejnego feministycznego manifestu, którego nikt na poważnie nie bierze, bo jest kiczowaty.
Trudno się tworzy dla fanów
Ja oczywiście widzę, że twórcy popełnili kilka znaczących błędów, jak choćby te związane z poprawnością polityczną, która momentami może być odebrana jako nachalna. Można też przyczepić się do fabuły, która czasem jest aż nadto zachowawcza, jakby twórcy dawkowali meritum na kolejne sezony. Dostrzegam jednocześnie, że fani nie zrobili tu nawet pół kroku w kierunku chęci zrozumienia produktu, który otrzymali od wielkiego studia. Ta ignorancja jest zatrważająca. Owszem, koślawo, bez wyczucia niektóre aspekty fabularne zostały w Pierścieniach Władzy wdrożone, ale to jeszcze nie oznacza, że mamy do czynienia z produktem, któremu można wystawiać ocenę 1/10 na IMDb, a takie sytuacje się zdarzały. Do teraz nie mogę nadziwić się, jaką wątpliwą oceną i odbiorem cieszy się ta produkcja, jak wiele nieprzychylnych filmów i recenzji powstaje na jej temat w internecie. Jestem przerażony rozmiarem hejtu na tę produkcję, choć z drugiej strony kino i twórcy najwyraźniej sami są sobie winni za to, że zmienili oblicze współczesnej kultury tak bardzo, że przypomina ono już tylko ideologiczną walkę. Brak umiaru, chęć przypodobania się na siłę – oto przyczyna odwrócenia się fanów od tej produkcji. Natomiast pewną pułapką jest mówienie, jakoby twórcy nie mieli prawa do stosowania takich, czy innych zabiegów narracyjnych i stylistycznych, decydując się na inne kolory skóry itp., oraz tłumaczenie przy tej okazji, że to, jak się zewsząd słyszy, wypacza wizję Tolkiena. Błagam, nie mieszajmy już do tego nieboszczyka. Raz, że nie może wypowiedzieć się w tej sprawie, więc nie wiemy, jak na to by zareagował, dwa, że zasada parafrazy i wariacji działa tak, że, sorry, twórcy mogli wykonać skoki w lewo lub w prawo względem książek (bo właśnie za to rzucili worek pieniędzy) i przestańmy się w końcu na to obrażać jak dzieci.
Dobre efekty, to połowa efektu
Wniosek ten dotarł do mnie już wcześniej, w trakcie seansu serialu Westworld. Teza ta brzmi następująco – nie ważne jak bardzo serial jest zły, ważne, że dobrze wygląda. Stylistyka i klimat, jaki za jej sprawą wydobywa się z ekranu to potężne narzędzie. Tak potężne, że głupotki dialogowe jesteśmy w stanie zaakceptować szybciej, że pewien patos zostaje w lot zrozumiany, że zabiegi mające na celu puszczenie oka do widowni zostają zaakceptowane, a nachalny ton przyjęty na chłodno. Gdy słyszę muzykę Beara McCrearya otwierającą ten serial w czołówce, to nabieram pozytywnego nastawienia do tego, co za chwilę zobaczę. Kilka rzutów na piękne lokacje sprawia, że czuję wygodę w fotelu. Natomiast w momencie, gdy kostiumy (świetny jest ten design orków, prawda?) i efekty specjalne zostają zaprezentowane tak, że widzę w tym staranność, zaczyna się robić na tyle przyjemnie, że cała ta wojenka w internecie tocząca się o to, czy czarny krasnolud to dobry pomysł, zaczyna po mnie po prostu spływać. Przypominają mi się wówczas godziny spędzone przy graniu w Baldur’s Gate lub czytaniu Tolkiena i innych mistrzów gatunku, zaczynam czuć radość z faktu, że udało się oddać klimat świata fantasy, który fascynuje swoją innością i bliskością jednocześnie.
Jest to zatem oszustwo, ale… czy kino u swych podstaw nie jest właśnie sztuką iluzji?