Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE FILMY 2024 ROKU według redakcji Film.org.pl
Przy okazji wyboru 10 najlepszych filmów 2024 roku, które opublikujemy już jutro, redaktorki i redaktorzy portalu Film.org.pl mieli za zadanie wskazać również najbardziej rozczarowujące tytuły minionych 12 miesięcy. Wyniki tego wewnętrznego plebiscytu uświadomiły nam, jak skrajne emocje wzbudzały w każdym z nas te same tytuły 2024 roku i jak różnią się nasze gusta oraz preferencje. W kilku przypadkach to, co dla jednych okazało się więc czymś świetnym, innych rozczarowało. W pozostałych byliśmy dość zgodni. Zanim zaprosimy Was do zapoznania się z rankingiem, uprzejmie przypominamy, że mowa tu o rozczarowaniach, a nie najgorszych według nas filmach ubiegłego roku. To duża różnica, którą warto mieć na uwadze, przeglądając poniższą listę.
Zapraszamy do komentowania!
10. „Lee. Na własne oczy”
Zabrakło serca i szczerego, nieprzerysowanego opowiedzenia historii. W starciu chociażby z niedawnym Civil War Alexa Garlanda Lee przegrywa z kretesem i wpada do szuflady ckliwych tytułów skazanych na zapomnienie. Szkoda tak wielu wybitnych nazwisk, szkoda potencjału i szkoda kobiecej ikony, która zasługiwała na więcej niż kolejny schematyczny biopic. Czy Kate Winslet rzeczywiście była w stanie zagarnąć dla siebie cały ekran? Biorąc pod uwagę tak powierzchowny i rozwleczony scenariusz, z jakim przyszło jej pracować, z przykrością stwierdzam, że nie miała innego wyjścia. [Mary Kosiarz, fragment recenzji]
9. „Argylle - Tajny Szpieg”
Matthew Vaughn był w pewnym momencie jednym z tych twórców, którzy wnieśli do kina mainstreamowego powiew świeżości. Jego Kingsmani, a wcześniej X-Men: First Classpokazały, że można zmienić sposób narracji w formule blocbkusterów, wprowadzić do niej lekkość, przy jednoczesnym wyczuciu gatunkowego sedna. Niestety, późniejsze produkcje reżysera nie były już tak udane – zaczęła je charakteryzować odtwórczość i niepokojące przenoszenie nacisku na podbijanie samej formy, wizualiów kosztem ciekawej, zwartej opowieści. Zwieńczeniem tej niechlubnej drogi jest niestety Argylle – Tajny Szpieg, który sromotnie mnie rozczarował – początkowo dał obietnicę świadomej dekonstrukcji, a później… przybrał formę tego, co sam dekonstruował. A to dziwne, bo sama idea, punkt wyjścia są po prostu genialne i fenomenalne – Elly Conway to rzeczywista autorka książki Argylle, która staje się elementem fabularnym filmu. Możecie ją kupić w dowolnej księgarni. Twórcy mogli z tym punktem wyjścia zrobić wszystko, a postanowili bawić się w serię twistów bez fabularnej podbudowy i możliwości nawiązania relacji z postaciami. [Marcin Kończewski, fragment recenzji]
8. „Minghun”
Trudno jest zarzucać cokolwiek filmom, które są tak osobiste i ważne dla ich twórców. A może właśnie chęć stworzenia filmowego pomnika bliskiej osoby, która już odeszła ze świata miała w przypadku Minghuna wpływ na fakt, że to po prostu twór chaotyczny, nieprzemyślany i niespójny? Matuszyński pragnął stworzyć poruszającą elegię przełamywaną co jakiś czas humorem. Szkoda tylko, że korzysta z humoru dość niskich lotów. Dodatkowo, mnóstwo w Minghunie sytuacji absurdalnych, a także niezrozumiałych. Nawet rewelacyjna, jak zresztą zwykle, rola Marcina Dorocińskiego nie jest w moim przekonaniu wynieść tego tytułu ponad przeciętność. [Przemysław Mudlaff]
7. „Beetlejuice Beetlejuice”
Sequel Soku z żuka nie będzie filmem tak kultowym, jak oryginał z 1988 roku, ale powinien zadowolić fanów Beetlejuice’a, a młodszym widzom, być może niezaznajomionym z Burtonowskim klasykiem, może dostarczyć sporo przyjemności zwłaszcza pod względem audiowizualnym. W odróżnieniu jednak od niedawnej kontynuacji Top Gun, innego hitu lat 80., nie uważam, by Beetlejuice Beetlejuice wnosił cokolwiek do pierwotnej historii czy choćby wartościowo ją uzupełniał. To przyjemna, rozrywkowa produkcja z ogromną wartością nostalgiczną dla wielu widzów. Dla innych będzie po prostu kolejnym ładnie zrealizowanym filmem z Jenną Ortegą. [Dawid Myśliwiec, fragment recenzji]
6. „Obcy: Romulus”
Recenzje określające Obcego: Romulusa jako najlepszy film od czasu Decydującego starcia uznaję za żart i dziennikarską kaczkę, rzuconą w tłum ku uciesze gawiedzi. Owszem, istnieje w Romulusie wiele przesłanek świadczących o tym, że reżyser odrobił pracę domową, zrozumiał potrzeby fanów i nie chciał powielać błędów Scotta, który stawiając na nadmierną intelektualizację prequeli, odszedł od meritum. Álvarez skupił się tylko na meritum, ale z kolei kompletnie nie zbudował ciekawości, tajemnicy, fatalnie poprowadził też napięcie. Mamy tu do czynienia z odhaczaniem poszczególnych kanonicznych punktów, które powinny się w filmie znaleźć, by wzbudzić powszechne zadowolenie, jak chociażby ta genialna czołówka. [Jakub Piwoński, fragment recenzji]
5. „Gladiator II”
Prawdę mówiąc przez większość seansu Gladiatora II można czuć nieprzyjemną dezorientację. Doskwierać może brak stawki, dramaturgiczna miałkość, znikome poczucie rywalizacji czy zmierzania w jakimś konkretnym kierunku. Kolejne potyczki na arenie Colosseum są tym czym w istocie są (czyli efekciarską atrakcją), ale w filmowej narracji powinny przy tym doprowadzać do eskalacji konfliktów bądź zbliżania sojuszy między bohaterami. W Gladiatorze II stanowią one jedynie poboczne urozmaicenie i ciekawostkę w postaci walk z przedziwnymi małpami lub bitwy morskiej w towarzystwie rekinów. Wrażenie „wow!” znacznie skuteczniej wywołuje wymyślna inscenizacja i pobudzające ciekawość montaż oraz pracy kamery. Na to twórcy nie mieli pomysłu, więc poszli na skróty przy pomocy CGI. Tak niestety nie powstają mity. [Maciej Niedźwiedzki, fragment recenzji]
4. „Megalopolis”
Coppola od zawsze miał w sobie nutkę wariackiego artysty. To dobrze dla niego, że po latach udało mu się skończyć ten projekt. Nawet jeśli sam zrobił film dla siebie i tym sposobem spełnił swój mokry sen o ponownym triumfie cesarskiego Rzymu. W końcu ten koncept zadziwia: to nawet zabawne, kiedy do Adama Drivera zwracają się per „Cezar”, do Jona Voighta per „Krasssus”, a do Giancarlo Esposito per „Cyceron”. Co więcej, to czuć i widać, że wszyscy w pełni uwierzyli w wizję Coppoli, nawet jeśli wcześniej nie znali scenariusza i weszli w ten projekt zupełnie w ciemno. Każdy ma swoje ukryte pragnienia, a tak jakoś wyszło, że Coppola przestał wstydzić się tych swoich. Poszedł na całość, bo na tym etapie to mu chyba już wszystko jedno. [Jan Tracz, fragment recenzji]
3. „MaXXXine”
Maxxxine miewa tonalne usterki, gwałtownie przeskakując z wiarygodnego dramatyzmu do absurdalnego slaptsticku. To z kolei sprawia, że w założeniu hucznym finale napięcie jest praktycznie zerowe. To oczywiście te same twórcze założenia, co przy X i Pearl, ale ulegający syndromowi trzecich części. Przyjęta formuła czasami się wyczerpuje. Nie uratuje jej nawet, to nie zaskoczenie, kolejna spełniona pierwszoplanowa rola. [Maciej Niedźwiedzki, fragment recenzji]
2. „Furiosa: Saga Mad Max”
To kino dynamiczno-ruchomo-ekspresowe, a więc zasuwa tak szybko, jak końcowe odcinki nieudanych seriali. To oznacza, że nawet i fabułę moglibyśmy opisać jednym zdaniem: Furioza staje się Furiozą, a coming-of-age story miesza się z wybuchową mieszanką. No i tyle trzeba wiedzieć: pod kątem rozrywki to czysta ekstraklasa. Tylko sam początek psuje cały efekt: pierwsza godzina (niemiłosiernie się dłużąca) mogłaby zostać skrócona do jakichś dziesięciu minut, a nowy Mad Max nie tylko by na tym nie stracił, ale i przy okazji zyskał. Co więcej, wstępne sekwencje są zupełnie przyśpieszone i nie do końca wizualnie dopieszczone, przez co przypominają niedokończony produkt. Albo filmik studencki. Psuje to efekt w zestawieniu do całej reszty i nie pogłębia naszej immersji. [Jan Tracz, fragment recenzji]
1. „Joker: Folie à Deux”
Temu filmowi brakuje jakiejś koherentności, myśli przewodniej, spinającej wszystko piękną klamrą. Zamiast ponownie skupić się na bohaterze i jego emocjach, reżyser nadmiernie przestylizował swój film, dodając mu tyle „bajerów”, „wabików” i stylistycznych zagrywek, że w pewnym momencie jakby zapomniał, co tak naprawdę chce tą historią powiedzieć. O ile część pierwsza doskonale prowadziła swoją akcję – po nitce do kłębka, w zasadzie nie posiadając zbyt wielu zbędnych elementów, tak w Folie à Deux można by spokojnie wywalić dużo scen bez większego uszczerbku dla całościowej fabuły. Największym grzechem jest natomiast ten element, o którym zrobiło się bardzo głośno na długo przed premierą – musicalowe wstawki. [Tymek Osoba, fragment recenzji]