MEGALOPOLIS. Science fiction Coppoli, czyli zagraj to jeszcze raz, Francis [RECENZJA]
To bardziej krótki esej pełen różnorodnych przemyśleń aniżeli klasyczna wersja recenzji. Bo o filmie napisano już wszystko, a historia jego powstania została opisana w licznych, ale to naprawdę licznych artykułach. Przy tym całe Megalopolis to jedna wielka dychotomia: sporo tu filmowego dobra i zła, ale to wciąż kino, które warto doświadczyć. Tym bardziej, że raczej przyszło nam obcować z ostatnim Coppolą.
I, czyli Rzym jest wieczny
O fascynacji Coppoli cesarstwem rzymskim ktoś kiedyś napisze książkę. Bo przecież to na swój sposób groteskowe, że tak uznany reżyser od ok. pięćdziesięciu lat pragnął nakręcić metaforyczne kino, w którym rzymska estetyka i polityczny ustrój znajdują swoje drugie życie we współczesnych Stanach Zjednoczonych. Tak, to o tym jest ten film – akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych w mieście „Nowy Rzym”, co zdaje się być najgłupszą i najbardziej pomysłową ideą tego stulecia. Ale działa – kiedy kupimy konwencję, zaczynamy bawić się wyśmienicie.
Nie zmienia to też faktu, że z drugiej strony ten pomysł nie powinien raczej nikogo dziwić. Dlaczego? Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci jego filmografia nie stała samą trylogią Ojca chrzestnego. Pomyślmy choćby o campowym (znaczy: kuriozalno-ekstrawaganckim) Drakuli, dramacie łączącym gotycki horror z melodramatem. To film leżący na zupełnie innej antypodzie gatunkowej niż przykładowo Rozmowa. A jednak, Coppola postanowił zekranizować Brama Stokera i przy tym po prostu dobrze się bawić.
Megalopolis to konsekwencja tych projektów. Przykład tego, że nasz ulubiony twórca od zawsze miał w sobie nutkę wariackiego artysty. To dobrze dla niego, że po latach udało mu się skończyć ten projekt. Nawet jeśli sam zrobił film dla siebie i tym sposobem spełnił swój mokry sen o ponownym triumfie cesarskiego Rzymu. W końcu ten koncept zadziwia: to nawet zabawne, kiedy do Adama Drivera zwracają się per „Cezar”, do Jona Voighta per „Krasssus”, a do Giancarlo Esposito per „Cyceron”. Co więcej, to czuć i widać, że wszyscy w pełni uwierzyli w wizję Coppoli, nawet jeśli wcześniej nie znali scenariusza i weszli w ten projekt zupełnie w ciemno. Każdy ma swoje ukryte pragnienia, a tak jakoś wyszło, że Coppola przestał wstydzić się tych swoich. Poszedł na całość, bo na tym etapie to mu chyba już wszystko jedno. Chciał zrobić utopijną alegorię z politycznym przesłaniem? Czemu nie: po prostu wydał własne pieniądze i dokończył swój arcydzielny projekt. Ot, cała filozofia.
II, czyli reżyser i jego zgraja aktorów
To chyba coś, o czym aktualnie mało się mówi: Coppola potrafi wybitnie prowadzić swoich aktorów i aktorki. Do Megalopolis zaprosił największe potęgi tej branży i jeszcze pobawił się wyznaczonymi dla nich rolami. Esposito nie jest w pełni kolejnym skurczybykiem żywcem wyjętym z serialu Breaking Bad, Adam Driver zdaje się być wrażliwszy niż kiedykolwiek, a Dustin Hoffman w swojej trzecioplanowej roli wciela się w postać zwyrodniałego człowieka „od zadań specjalnych”, co zwyczajnie odstaje od jego aktorskiej wrażliwości. W tym całym zawirowaniu mamy jeszcze Jona Voighta, który prawdopodobnie odgrywa najbardziej swawolną rolę w całej swojej karierze.
Całe show kradnie jednak Aubrey Plaza, żonglująca konwencją kobiety-zabójczej, drapieżnej i łowczyni wiecznie czyhającej na swoją ofiarę w najmniej oczekiwanym momencie. No i wtedy, kiedy naprawdę potrzebuje czegoś do spełnienia własnych planów, staje się całkowicie bezwzględną i niszczycielską siłę. Swoją drogą, w kontekście Plazy pojawia się jeszcze jedna kwestia – wiek między aktorką a reżyserem, który, w kontekście pokoleniowym, raczej nie powinien służyć żadnemu z nich. W sumie to niespotykane, aby po tylu latach reżyser nadal potrafił tak doskonale przygotować swoją aktorkę do tak odważnej i porywającej roli. A i tak teoria przegrywa w konfrontacji z praktyką. Ekran i obraz mówią tu same za siebie.
III, czyli koncert pożegnalny
W trakcie napisów końcowych aż chciało się wykrzyczeć: „Zagraj to jeszcze raz, Francis”. Daj nam więcej, nie zostawiaj nas ze swoim ostatnim dziełem, pozwól cieszyć się kinem; momentem, w który przed chwilą wkroczyliśmy; historią, która nagle sama zaczęła pisać się na naszych oczach. Tak jak Woody Allen w swoim klasyku z 1972 roku narzekał, że nigdy nie będzie jak Rick Blaine z Casablanci, my żałujemy, że pewna era właśnie się kończy. Ale przy tym jesteśmy wdzięczni, iż ten rozdział z historii kina zakończył się w tak nieoczywistym i – poniekąd – na swój sposób w popapranym stylu.
Teraz teoretycznie Megalopolis nie ma żadnego dystrybutora, a to oznacza, że festiwal w Cannes zdaje się być aktualnie jedynym miejscem, w którym mamy szansę przekonać się o monumentalności filmu. Ta historia zakrawałaby o jakąś nihilistyczną epickość, gdyby okazało się, że Megalopolis nigdy nie pojawi się w kinach – za parę lat w kinofilskich kręgach mówiono by o tym jak mitycznej legendzie. Tym czasem czekamy na bieg wydarzeń i obserwujemy, w jaki sposób czas potraktuje jedno z Coppolowskich dzieci, o które tak długo się troszczył.