LEE. NA WŁASNE OCZY. Z kamerą przez piekło [RECENZJA]
Historia amerykańskiej korespondentki wojennej Lee Miller była materiałem na prawdziwie widowiskową ekranizację. Fotoreporterka „Vogue’a” do końca życia ukrywała to, czym zajmowała się podczas II wojny światowej, ile ludzkiego cierpienia zawarła w obecnie rozchwytywanych na całym świecie fotografiach, które wówczas konsekwentnie blokowała cenzura. Nietuzinkowy życiorys Amerykanki wyszedł na jaw dopiero po jej śmierci i aż trudno uwierzyć, że z przeniesieniem przeżyć tej kobiety na ekran czekano kolejnych kilkadziesiąt lat. Niestety, po seansie Lee z Kate Winslet i Andym Sambergiem w rolach głównych nie sposób nie odnieść wrażenia, że twórcom bardziej niż do pełnowymiarowego opowiedzenia skrywanej latami historii spieszy się do nadchodzącego oscarowego wyścigu, co – szczególnie w mocno wyegzaltowanych kreacjach aktorskich – czuć aż nadto.
Produkcję z udziałem także i polskich twórców (za zdjęcia do Lee odpowiedzialny był bowiem Paweł Edelman, a reżyserka filmu – Ellen Kuras posiada polskie korzenie) rozpoczynamy w 1938 roku w malowniczej Francji, najbardziej jak to możliwe oddalonej od niepokojących wojennych nastrojów w innych częściach Europy. Była modelka, a obecnie ceniona fotografka Lee Miller (Kate Winslet) spędza beztroskie wakacje z przyjaciółmi, leniwie popijając ulubione trunki i zabawiając towarzyszy swoją nieprzeciętną osobowością. To właśnie tam poznaje swojego przyszłego męża Rolanda (Alexander Skarsgård), jednak w momencie, w którym wkraczamy w jej codzienność, założenie rodziny bynajmniej nie stanowi dla niej priorytetu. Gdy Adolf Hitler rozpoczyna europejską ekspansję, Lee wbrew radom znajomych i zakorzenionym w patriarchacie tradycjom postanawia wyrwać się ze swojej bezpiecznej londyńskiej przystani i z bliska doświadczyć piekła wojennego jako korespondentka legendarnego magazynu „Vogue”. Wyruszamy więc z nią i jej przyjacielem Davym (Andy Samberg) w emocjonalną podróż, od Normandii po obóz koncentracyjny w Dachau, kawałek po kawałku odkrywając zatajaną (nawet przez aliantów) prawdę o hitlerowskiej zagładzie.
Podobne:
Kate Winslet, od lat zabierająca głos w sprawie pozycji kobiet w branży aktorskiej oraz silnie sprzeciwiająca się przedmiotowemu traktowaniu ich m.in. z uwagi na wygląd, dostała – mogłoby się wydawać – wymarzoną wręcz rolę. Udało jej się wykreować Lee Miller na prawdziwą heroskę, bohaterkę bez skazy, która odwagą i pewnością siebie imponuje wszystkim w towarzystwie. I faktycznie, przez większą część seansu to jej upór i zadziorność niesie film Kuras na swoich barkach. Od samego początku, kiedy jako sędziwa kobieta opowiada młodemu dziennikarzowi Tony’emu (Josh O’Connor) swoją historię, mamy świadomość, że Lee bardziej niż uhonorowaniem pewnego wycinku z 6-letniego okresu wojny będzie laurką namalowaną właśnie dla bohaterstwa Amerykanki. Trudno jednak już na wstępie nie odczuć rozczarowania, gdy od pierwszych scen dialogowych zostajemy wciągnięci w konwencję storytellingu starą jak świat i wyeksploatowaną gatunkowo do granic możliwości. Otrzymujemy bowiem sentymentalną opowieść legendy, która po latach w ukryciu decyduje się wreszcie ujawnić swoje dokonania. Zupełnie niepotrzebnie to właśnie Lee Miller staje się dosłowną narratorką tej opowieści. Każdy fragment jej podróży przerywają krótkie scenki z udziałem postarzonej Winslet i Josha O’Connora, które bardziej niż zaintrygować i rzucić cień tajemnicy na niewyjaśnioną teraźniejszość, wytrącają widza z równowagi patetycznymi i dość oczywistymi komentarzami. Dochodzimy tu bowiem do kluczowego i, niestety, najbardziej rozczarowującego aspektu ekranizacji historii Lee – braku niemal jakiegokolwiek odstępstwa od normy, co uwydatnia jedynie kanoniczny scenariusz, jak ognia unikający potencjalnie drażliwych tematów i dostarczający nam absolutnego minimum z ogromnego potencjału tej opowieści.
Jak wskazuje już sam tytuł, pierwsze skrzypce odgrywa tu rzecz jasna brawurowa Kate Winslet, jednak nawet kolejna wielka kreacja aktorki – udowadniająca jedynie, jak znakomicie odnajduje się w portretowaniu silnych i niezależnych bohaterek – nie jest w stanie stworzyć z Lee czarnego konia nadchodzącego sezonu nagród. Niemalże cały drugi plan, od mocno przerysowanego aktorstwa Andrei Riseborough, po Alexandra Skarsgårda, którego Roland gaśnie właściwie w każdej ekranowej interakcji z Winslet, przywodzi na myśl wyłącznie rozczarowanie. Kolejnym zawodem okazała się również Marion Cotillard, podczas wybierania nowych projektów coraz częściej popadająca w schematyczność – jej kreacja łudząco przypomina bowiem Marianne ze Sprzymierzonych i nie wydobywa z jej aktorskiego emploi niczego, czego wcześniej już nie widzieliśmy. Zaskakujący wyjątek stanowi tu jednak Andy Samberg, kojarzony dotychczas głównie z rolami komediowymi (chociażby w Brooklyn 9-9 czy Palm Springs). Choć momentami dostrzeżenie szczerości pośród drugoplanowych postaci graniczy wręcz z cudem, tak Samberg – jak na swój stosunkowo niewielki udział w produkcji – udowodnił, iż role dramatyczne mogą być właśnie tym, co zapewni jego karierze nowy, świeży start.
Wbrew pozorom, Lee nie zawsze stawia masakry II wojny światowej na pierwszym planie. Relacje z obozu w Dachau czy wzruszające powroty do domu trzymanych w niewoli Francuzów to jednostkowe scenki, przedstawione jednocześnie w najbardziej nieinwazyjnej formie z możliwych. Seans Lee to przede wszystkim feministyczny manifest, pokaz dramatycznych możliwości Winslet i kolejny genialny życiorys wykorzystany na potrzeby skomercjonalizowanej, stojącej momentami na bakier z rzeczywistością biografii, krok w krok podążającej za ugruntowanymi kanonami gatunku. Od Lee, oprócz wszem wobec udowodnionego warsztatu Winslet, nie otrzymujemy duszy ani charyzmy, tak niezbędnej do udźwignięcia i poprowadzenia tej historii. Ellen Kuras spośród kilku naprawdę obiecujących wątków pokazała zaledwie cząstkę swoich reżyserskich możliwości, okraszając produkcję plot twistem, który po tylu wskazówkach nie zrobi na widzu większego wrażenia. Lee, mimo widocznego parcia na szkło, nie namiesza nam zbytnio w nadchodzącym sezonie nagród, zarówno w kategoriach aktorskich, jak i montażowych czy muzycznych, z wyjątkowo przeciętną ścieżką Alexandre’a Desplata.
Zabrakło serca i szczerego, nieprzerysowanego opowiedzenia historii. W starciu chociażby z niedawnym Civil War Alexa Garlanda Lee przegrywa z kretesem i wpada do szuflady ckliwych tytułów skazanych na zapomnienie. Szkoda tak wielu wybitnych nazwisk, szkoda potencjału i szkoda kobiecej ikony, która zasługiwała na więcej niż kolejny schematyczny biopic. Czy Kate Winslet rzeczywiście była w stanie zagarnąć dla siebie cały ekran? Biorąc pod uwagę tak powierzchowny i rozwleczony scenariusz, z jakim przyszło jej pracować, z przykrością stwierdzam, że nie miała innego wyjścia.