MAXXXINE. Perła X Muzy [RECENZJA]
Los Angeles, lata 80. Złote czasy pornobiznesu. I to na wszystkich frontach. Sprośne gazetki na wyciągnięcie ręki. Seks kluby na każdym rogu, pokoiki dla fanów podglądania i wszelakiego rodzaju fetyszystów. Popyt jest tak ogromny, że przemysł filmowy nie może nadążyć za produkcją kolejnych soft i hard erotyków. Przepastne zbiory kaset wideo w wypożyczalniach. Dla każdego coś miłego. Od kilku miesięcy po ulicach Miasta Aniołów krąży seryjny morderca, z nadanym przez media przydomkiem „Night Stalker”. Dzień jak co dzień. Noc jak co noc. W tych warunkach Maxine Minx (Mia Goth) czuje się jak ryba w wodzie. Zaczepiona w ciemnych uliczkach zaraz mierzy z pistoletu w agresora. Samoobrona z nutką tortur nad napastnikiem. Pewności siebie dodaje jej kilku bliskich i zaufany menadżer Teddy (Giancarlo Esposito). Choć i bez nich Maxine doskonale dałaby sobie radę. Dziewczyna jest zdecydowana na kolejny krok w swoim życiorysie. Znudzona już rolą gwiazdy porno i swoim emploi zamierza rozpocząć aktorską karierę w prawdziwym kinie. Maxine ma wszystko, by osiągnąć sukces. Ma też wszystko, by cały plan legł w gruzach.
Maxxxine wieńczy formalną/nieformalną trylogię Tiego Westa. Wcześniejsze znakomite X i wybitne Pearl łączyła delikatna nitka lokalizacji oraz zestaw gatunkowych i tematycznych podobieństw. A to idylliczne, farmerskie bezludzie przemienione w krwawy przybytek, gdzie siekierą rozwiązuje się wszystkie konflikty. A to seksualność (mniej i bardziej rozwiązła) traktowana jako temat tabu, jakkolwiek rozumiana erotyka jako radykalna wykroczenie, generująca agresję i zwierzęcą potrzebę mordu. Zdarza się. West w Maxxxine wraca do X, bowiem to tam tytułowa bohaterka, jeszcze w amatorskich warunkach, zaczynała swoją przygodę z filmami dla dorosłych. Teraz dziewczyna jest w zupełnie innym miejscu, ale brutalne wydarzenia sprzed kilku lat i rzeź w gospodarstwie Prattów o sobie przypomną.
Trudno powiedzieć, że dwie poprzednie poprzednie części (i ich artystyczny sukces) ciążyły Westowi, ale reżyser na pewno bardzo chciał pozamykać wątki, które albo tego nie potrzebowały albo lepiej funkcjonowały same dla siebie. Po prostu. Takim dodatkiem jest choćby postać detektywa, w ekstrawaganckiej i przesadnie wyrazistej roli Kevina Bacona. Nawet w przejaskrawionym, przeestetyzowanym, przepełnionym neonowym światłem Los Angeles Westa, wprowadza on raczej nieplanowany komiczny efekt. Choć może chodziło, by nad strachem prymat wiodła żałość a z zagrożeniem wygrywał absurd. W filmie Westa dzieje się momentami za dużo, a mnogość fabularnych osi nie pozwala żadnej z nich być wiodącym tematem. Aktorska kariera Maxine, obława na Night Stalkera, śledztwo w sprawie masakry u Prattów, obyczajówka o rozwiązłych latach 80., trochę postmodernistycznej gry i wrzucanie kolejnych cytatów i parafraz. Wszystkie smakowite, ale w tym barszczu grzybów jest na pewno za dużo.
Maxxxine miewa tonalne usterki, gwałtownie przeskakując z wiarygodnego dramatyzmu do absurdalnego slaptsticku. To z kolei sprawia, że w założeniu hucznym finale napięcie jest praktycznie zerowe. To oczywiście te same twórcze założenia, co przy X i Pearl, ale ulegający syndromowi trzecich części. Przyjęta formuła czasami się wyczerpuje. Nie uratuje jej nawet, to nie zaskoczenie, kolejna spełniona pierwszoplanowa rola.
Bo Mia Goth znów udowadnia jakim jest aktorskim diamentem. Płynnie przechodząca między prowincjonalnym a wielkomiejskim akcentem. W mgnieniu oka przeskakująca między bezgraniczną odwagą i pewnością siebie a przejmującym wzruszeniem. Pełna dynamizmu w biegu i sensacyjnej akcji, majestatyczna w momentach ciszy. To bez wątpienia pierwszoligowa filmowa gwiazda, ale jeszcze bez prawdziwie przełomowej oscarowej roli (choć już jej końcowy monolog z Pearl wart był wszystkich nagród świata). Przed Maxine Minx pewnie jeszcze niejeden dołek. Mii Goth wróżę natomiast świetlaną przyszłość.