FURIOSA: SAGA MAD MAX. Spójrz na misia [RECENZJA]
Dożyliśmy czasów, w których George Miller postanowił stać się Johnem Fordem i nakręcił duchowy sequel „Dyliżansu”. Furiosa to kino pulsujące i witalne, ale o godzinę za długie.
George Miller stał się ofiarą swojego poprzedniego sukcesu. Ostatni Mad Max miał w sobie pewien nieuchwytny afekt, który w pełni wpływał na odbiór jego apokaliptycznej pielgrzymki w głąb utraconego Edenu. Tak się wówczas złożyło, że ten prosty (ale i dopracowany film) spodobał się praktycznie każdej grupie odbiorców. Nie tylko młodzi fanatycy apokaliptycznych klimatów, ale i starsze pokolenie rodziców wychowanych na Mad Maxach z Melem Gibsonem doceniło pogłębioną prostotę Na drodze gniewu. Takiego zjawiska w tym stuleciu raczej nie było. I może już nie będzie?
To kino dynamiczno-ruchomo-ekspresowe, a więc zasuwa tak szybko, jak końcowe odcinki nieudanych seriali. To oznacza, że nawet i fabułę moglibyśmy opisać jednym zdaniem: Furioza staje się Furiozą, a coming-of-age story miesza się z wybuchową mieszanką. No i tyle trzeba wiedzieć: pod kątem rozrywki to czysta ekstraklasa. Tylko sam początek psuje cały efekt: pierwsza godzina (niemiłosiernie się dłużąca) mogłaby zostać skrócona do jakichś dziesięciu minut, a nowy Mad Max nie tylko by na tym nie stracił, ale i przy okazji zyskał. Co więcej, wstępne sekwencje są zupełnie przyśpieszone i nie do końca wizualnie dopieszczone, przez co przypominają niedokończony produkt. Albo filmik studencki. Psuje to efekt w zestawieniu do całej reszty i nie pogłębia naszej immersji.
W trakcie seansu przypominają się słowa Denisa Villeneuve’a, który upierał się, że to obraz, a nie dialogi są centralnym elementem doskonałego kina. Miller zdaje się pieczołowicie trzymać tej (co dla niektórych) kontrowersyjnej zasady. Widowisko znajdziemy na każdym kroku, Millerowi bowiem szkoda czasu na tłumaczenie świata przedstawionego lub jakieś większe, filozoficzne dywagacje. Reżyser pędzi szybciej niż Max Verstappen i przełamuje klasyczne schematy prowadzenia akcji. Robi, co chce, ale ma do tego prawo – w końcu nazywa się George Miller. Na uwagę zasługuje przede wszystkim środkowa scena obrony pewnej ciężarówki, przypominająca to, co dekady temu oglądaliśmy w Fordowskim Dyliżansie. To jedna z najlepszych sekwencji kina akcji w XXI wieku, trwająca gdzieś około piętnastu minut! Nawet tylko dla niej warto wybrać się do kina na Millerowski pokaz fajerwerków.
Do tego Małomówna Furiosa o niebiańskich oczach i wiecznie kontemplacyjnym spojrzeniu Anyi-Taylor Joy tak jakby nie pasuje do tego postapokaliptycznego świata. Aktorka dostała jedynie kilka kwestii na film: cała reszta to jej wygibasy, sporo biegania i kopanie tyłków złym popaprańcom. Harmider, brud, smród i zakamarki wszelkich obrzydlistw zupełnie nie dzielą się przez nieskalaną figurę bohaterki, pochodzącej z Zielonego Miejsca Wielu Matek; arkadii, która jeszcze większą rolę gra w poprzednim filmie. Bohaterka będzie musiała jeszcze się sporo nauczyć, aby australijską pustynię móc nazwać swoim drugim, a może nawet i pierwszym domem.
Nic dziwnego, że jej ciemiężca, infantylny i bezkompromisowy Dementus (Chris Hemsworth) jawi się jako sprzeczność, która wtargnęła do jej beztroskiego mikroświata. Dementus to piąty jeździec apokalipsy, który wykorzysta wszelkie dostępne środki, aby realizować nie-do-końca-przemyślane cele. Nie ma przy tym problemu, aby mordować bez wszelkich skrupułów, bawić się w nieudolnego szefa wszystkich szefów czy też żonglować swoim wybujałym ego. Doskonale wiemy, że to właśnie ono go niegdyś zgubi. Nie ma innej opcji. A do tego jego postać niejako koresponduje ze wspomnianymi pseudodialogami. Hemsworth, ze swoim fikuśnym akcentem, więcej mówi, niż powinien, co wpływa na odbiór jego antagonisty. Z każdą kolejną sceną denerwuje nas coraz bardziej i taki właśnie ma być. Miller sprawnie bawi się prezencją aktora (jego performance przypomina to, co Hemsworth robił przy okazji Avengers: Koniec gry), a przy tym udało mu się wykrzesać z aktora pulę emocji, których zbytnio nie mieliśmy okazji zobaczyć wcześniej. Większość jego kwestii jawi się jako kompletny bełkot, ale ten groteskowy „złol” i tak wzbudza respekt widowni. Działa bowiem siłą, a to w żadnym wypadku nie będzie powód do żartów. Chociaż sam Dementus, co zgoła ironiczne, operuje humorem na poziomie polskich kabaretów. I jeszcze ciągle chodzi z doczepionym pluszowym misiem. Sami mamy nieustanną ochotę patrzeć na tego pluszaka. Dziwna zabawa z widzem, chociaż działa, a to najważniejsze. Obraz pulsuje i hipnotyzuje w najmniej oczekiwanych momentach. Nawet w tych, które nie są z założenia kompletną rozwałką.
Co najlepsze w najnowszym Mad Maxie to sposób, w jaki scenariusz nakreśla nam swoje filmowe proroctwo. Jak możemy się domyślić, swoim obrazem Miller kontroluje historię i, na zasadzie semantycznej układanki, wprowadza wiele znaczeń do wcześniej sucho podanych faktów. Tym samym coraz lepiej czujemy tutejszą dialektykę, czyli to, co film stara się nam rozrysować i ukazać. Liczne sekwencje akcji stają się pretekstem, aby pomóc nam zrozumieć imię Furiozy; jej złość potęguje się z aktu na akt, a finałowe wyzwolenie głęboko skrywanej przemocy zakrawa na gatunkowe gore. Nawet imię Dementusa zostaje wyjaśnione ważnymi fabularnymi wydarzeniami: to facet, który nie tylko zapomina (jego niepamięć odgrywa tu kluczową rolę), ale i który łączy swoją bezmyślną brawurę z brawurową bezmyślnością. Jego imię to klasyczny foreshadowing, który na samym starcie pieczętuje jego dalsze losy.
Audiowizualna swawola, przypominająca dynamikę z Fordowskiego Dyliżansu, to przemyślany strzał w dziesiątkę, za który należą się Millerowi wszelkie canneńskie laury. Stawka różni się od tego, co widzieliśmy w Na drodze gniewu, ale jazdy wciąż jest tu tyle samo, a silniki nadal warczą równie głośno. My po prostu widzieliśmy już to wszystko wcześniej. Może dlatego tym razem trudno o taki szczenięcy zachwyt à la otrzymanie nowej zabawki? W sumie to nie jest ważne, nowy Mad Max to bowiem zawsze jakieś święto. Nawet jeśli ta premiera znacznie bardziej przypomina zaległe imieniny niż okrągłe urodziny.