JOKER: FOLIE À DEUX: Człowiek czy ikona? [RECENZJA]
Joker Todda Phillipsa z 2019 roku wszedł szturmem do serc kinomanów na całym świecie, przypominając, że filmy „superbohaterskie” mogą być też pogłębionymi portretami psychologicznymi, skupionymi na emocjach i stać się wiwisekcją sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Sam zachwycałem się filmem, pisząc peany na cześć Joaquina Phoenixa i wróżąc mu Oscara, a następnie dając ten tytuł na trzecią pozycję najlepszych audiowizualnych dzieł roku. Urzekł mnie sposób opowiadania, aktorstwo oraz pewna przewrotność fabuły. W końcu, mimo tytułu, reżyser tak naprawdę opowiadał nam historię „zwykłego mężczyzny”, choć z objawami choroby psychicznej, porzuconego przez system i skazanego na własne urojenia, który z powodu specyficznego make-upu i stylu bycia stał się ikoną wszystkich „wykolejeńców”, którzy pomstowali na świat i zasady nim rządzące.
„Joker: Folie à Deux”: Uwierzyć we własną legendę
W końcu Arthura Flecka Jokerem okrzyknęli ludzie, a nie on sam. Ludzie potrzebują ikony, symbolu – kogoś, kto jest „większy niż życie”, „większy niż człowiek”, by mógł nieść idee, dla których warto walczyć, ginąć, zabijać i… żyć. Nowy film zdaje się przyglądać wspomnianemu wyżej rozróżnieniu i stawiać bohatera w trudnej sytuacji – Arthur musi zdecydować, czy woli być człowiekiem, czy ikoną. Pozostać sobą – kimś, kto musi radzić sobie z chorobą psychiczną – czy stać się tym, kogo widzą w nim inni, rzutujący na niego własne oczekiwania, czyli właśnie ubranym w make-up klauna Jokerem. A tym samym, czy uwierzyć we własną legendę. Problem, który w dużym stopniu spotyka każdą osobę publiczną, w tym wypadku podrasowany jest przez to, kim jest i jak zachowywał się Arthur Fleck w pierwszym filmie. Taki punkt wyjścia zdaje się zresztą ciekawy i mógłby prowadzić do intrygujących wniosków. Sęk tkwi w tym, że to jedynie jeden z wątków poruszanych w Folie À Deux, przez co taki pomysł, przekaz i ogólny zamysł giną gdzieś w natłoku „atrakcji”, które zdają się przesłaniać taką możliwość czytania filmu.
Podobne:
„Joker: Folie à Deux”: Co za dużo, to niezdrowo?
Specjalnie piszę o „takiej możliwości czytania filmu”, gdyż reżyser podrzuca widzowi bardzo wiele różnorodnych tropów interpretacji dla zdarzeń oglądanych na ekranie, nie zadowalając się jedną ścieżką interpretacyjną i podrzucając elementy dla różnego odbierania tych wydarzeń. Teoretycznie sam w sobie zabieg nie jest zły. Sęk tkwi w tym, że Phillips rzuca okruszki ciekawych pomysłów i koncepcji, finalnie w zasadzie większości z nich w ogóle nie rozwijając i nie dając im odpowiednio wybrzmieć, przez co wiele z nich zdaje się prowadzić donikąd.
Mam wręcz wrażenie, że Joker: Folie à Deux to miks wielu różnych pomysłów autorów scenariusza na sequel, którzy zamiast wybrać jedną z dostępnych ścieżek, wybrali je wszystkie na raz, przez co żaden z elementów nie wybrzmiewa tak silnie, jakby mógł. Temu filmowi brakuje jakiejś koherentności, myśli przewodniej, spinającej wszystko piękną klamrą. Zamiast ponownie skupić się na bohaterze i jego emocjach, reżyser nadmiernie przestylizował swój film, dodając mu tyle „bajerów”, „wabików” i stylistycznych zagrywek, że w pewnym momencie jakby zapomniał, co tak naprawdę chce tą historią powiedzieć. O ile część pierwsza doskonale prowadziła swoją akcję – po nitce do kłębka, w zasadzie nie posiadając zbyt wielu zbędnych elementów, tak w Folie à Deux można by spokojnie wywalić dużo scen bez większego uszczerbku dla całościowej fabuły. Największym grzechem jest natomiast ten element, o którym zrobiło się bardzo głośno na długo przed premierą – musicalowe wstawki.
„Joker: Folie à Deux”: Piosenka jest dobra na wszystko?
Główny gimmick filmu, czyli wstawki musicalowe, jest tak naprawdę jedną z jego najsłabszych części – w tym znaczeniu, że de facto prawie niczego nie wnosi do fabuły. Po seansie zrozumiałem, dlaczego twórcy w wywiadach zarzekali się, że ich film „nie jest musicalem”. W filmach tego gatunku to bowiem piosenki, utwory i wstawki muzyczne stanowią clou całego przedsięwzięcia, stanowiąc namacalne serce i trzon projektu. Fragmenty muzyczne w Jokerze: Folie à Deux wywołują co najwyżej wzruszenie ramion. Ani nie są przebojowe, ani nie dają lepszego wglądu w stan psychiczny bohaterów niż ich zasmucone miny i wypowiadane przez nich zdania. Wydają się jedynie dodatkiem, świecidełkiem, jakąś zasłoną dymną dla reszty filmu. Spokojnie można by wyciąć te sceny, z niewielką stratą dla fabuły, co niestety oznacza, że nowy Joker niezbyt sprawdza się jako musical. Chyba zgodnie z życzeniem twórcy.
Rozumiem, że zatrudnienie Lady Gagi do roli Harley „Lee” Quinzell wiązało się z pokusą, której uległ reżyser – by w filmie pojawił się śpiew i taniec, ale naprawdę jej talent i umiejętności można było spożytkować w dużo lepszy sposób. Teoretycznie, jak mówi porzekadło „piosenka jest dobra na wszystko”, ale jak pokazał przykład tego filmu, nawet truizmy nie zawsze mają rację bytu.
„Joker: Folie à Deux” – szaleństwo indukowane
Tytuł sequela filmu odnosi się do prawdziwego stanu chorobowego, zwanego paranoją indukowaną czy obłędem udzielonym, polegającego na tym, że osoba bliska choremu zaczyna bezkrytycznie traktować jego paranoiczne myśli, biorąc je za stan rzeczywisty. Po ogłoszeniu tytułu i angażu Lady Gagi, wiele osób myślało, że nowy film skupi się na takiej relacji bohaterów, w której Harley Quinn z powodu kontaktu z Jokerem sama odda się szaleństwu. To nie do końca ma miejsce w nowym dziele, ale sam tytuł nie może być przecież jedynie fajnie brzmiącym dodatkiem. Wydaje się więc, że fraza może odnosić się do rodzaju szaleństwa, którym działania Arthura Flecka zaraziły społeczeństwo, tak bardzo chcące widzieć w nim swoją ikonę rebelii, że tym samym niejako „stworzyły” w nim swojego Jokera. Kogoś, kto idzie wbrew establishmentowi, utartym ścieżkom zachowania i wywraca system do góry nogami. Jak swego czasu Narrator, który w podobnych okolicznościach „spotkał” Tylera Durdena w słynnej powieści Chucka Palahniuka i jeszcze słynniejszej adaptacji Davida Finchera*.
Sęk tkwi w tym, że Arthur równocześnie chce i nie chce być ikoną. Nowy film wyraźnie pokazuje, że tak naprawdę zależy mu na tym, by ktoś go zrozumiał i pokochał. Nie bez powodu dwukrotnie przecież całuje swoją prawniczkę. Jasne – to ma być element prowokacji, przekraczania granic i ukazania nieokiełznanego charakteru i impulsywności bohatera, ale równolegle prawnik była jedną z tych osób, które pokazały, że się o niego troszczą. Drobnymi gestami, słowami otuchy czy samą chęcią wysłuchania jego historii.
Inne objawy bliskości i sympatii zostają szybko stłamszone. Jak „thanks, pal” wypowiedziane do strażnika więziennego, który najpierw zapala Arthurowi papierosa, a po usłyszeniu tych słów i poklepaniu po plecach, zdziela Arthura po głowie, by pokazać jego podległość i miejsce w szeregu. To właśnie dlatego bohater tak łatwo daje się porwać porywom serca ze strony Lee.
„Joker: Folie à Deux”: „That’s All, Folks”
Jest jedna rzecz, która piekielnie podobała mi się w nowym Jokerze i której żałuję, że nie było więcej [choć być może podobała mi się właśnie dlatego, że mam jej niedosyt?]. Mowa o niesamowitej animowanej scenie otwierającej obraz. Sekwencja, stylistycznie nawiązująca do stylu animacji Warnera sprzed dekad, nęci oko i pozwala na nowo zatopić się w historii bohatera. Niejako przypominając nam najważniejsze wydarzenia pierwszej części, zarysowuje też główny konflikt wewnętrzny bohatera, który musi wybrać, kto będzie kierować jego losami i ciałem. To zagranie jest dużo skuteczniejsze, bardziej klarowne i wywołujące emocje niż którakolwiek ze wstawek muzycznych w późniejszej części filmu. Co więcej – stanowi bardzo intrygujące wejście w nowy obraz, dając nam nadzieję na kolejną jazdę bez trzymanki.
W kontekście animacji wartym wynotowania jest też fakt, że Arthur w więzieniu wielokrotnie ogląda „kreskówki” ze stajni Warner Bros., co uzasadnia stylistykę sceny otwierającej. Co więcej – w pewnym momencie z jego ust padnie nawet słynne „That’s All, Folks”, jeszcze silniej uwydatniając, jak wyimaginowany świat animacji rządzi sposobem myślenia bohatera. Tym bardziej zaskakuje więc takie niewykorzystanie tego motywu w finalnym filmie. [Nota bene – Niby to samodzielny, autorski film, a jednak włodarze wytwórni znaleźli sposób, by dalej promować swoją markę].
„Joker: Folie à Deux”: RECENZJA. Oceniam nowy film Todda Phillipsa
Muszę przyznać, że niełatwo jest mi oceniać ten film, bo – jak zwykle – dostrzegam plusy i minusy, i zamiast postawić się po którejś stronie, znów odczuwam tę nieszczęsną dychotomię, która każe mi stać w dziwnym rozkroku. Ten film działa i nie działa na wielu różnych poziomach, przez co wymyka się prostym i łatwym ocenom. O ile pięć lat temu łatwo było mi się zachłysnąć i oczarować wizją Phillipsa, tak dziś kontynuacja tego filmu ma nieco trudniejsze zadanie. Także dlatego, że z tyłu głowy ciągle przewijają się pytania: „Czy ten film był komukolwiek potrzebny?” i „Czy po wybitnej części pierwszej reżyser ma w tym temacie cokolwiek więcej do powiedzenia?”.
Dużo jest tu bowiem rzeczy, które powinny działać lepiej, ale nie w pełni wypalają. Są tu jednak też momenty świetne, poruszające i łapiące za serce. Mnie osobiście mocno poruszyła sekwencja na sali sądowej z pewnym bohaterem, który w dramatycznych okolicznościach przetrwał pierwszy film. Ponieważ była to jedna z najlepszych scen oryginalnego obrazu, nie dziwne, że jej kontynuacja też potrafiła poruszyć odpowiednie struny.
Sam zamysł „tworzenia” bohatera/złoczyńcy z powodu tzw. potrzeby społeczeństwa – jako niejaka odwrotność słynnego cytatu o „byciu bohaterem, na którego Gotham zasługuje, a nie takim, którego potrzebuje” z The Dark Knight Christophera Nolana – sprawdza się bardzo dobrze. *Nota bene – w bardzo przewrotnym reżyserskim ruchu, który akurat szanuję, Phillips niejako to swoim filmem robi. Daje nam tę genezę, choć każe patrzeć w zupełnie inne miejsca. Przez to w moich notatkach po seansie, ale i w migających mi w internecie recenzjach kolegów i koleżanek po fachu, widziałem sformułowania „zgrywa” i „dowcip”, które twórca wyrządził widzom. Ostatnia scena to zagranie va banque, które miało podzielić widownię i pokazać, że pewne rzeczy dzieją się niejako obok, gdy nie zwracamy na nie uwagi.
Jedno jest jednak pewne – takiego filmu, jaki zrobił Todd Phillips, chyba nikt się nie spodziewał. Dlatego też po seansie walczą we mnie dwa wilki: zakończyć ten tekst frazą, że „Lepiej po raz drugi obejrzeć część pierwszą” czy tą, że „warto więc wyrobić sobie własne zdanie na temat tego nieoczekiwanego powrotu”. Dajcie znać, która bardziej Was przekonuje.
[Tymek Osoba]