search
REKLAMA
Zestawienie

Najbardziej PRZEKOMBINOWANE filmy SCIENCE FICTION

Skomplikowany poziom narracji w kinie science fiction często kamufluje niedostatki naukowe.

Odys Korczyński

24 maja 2024

REKLAMA

Skomplikowany poziom narracji w kinie science fiction często kamufluje niedostatki naukowe, tworzy pozory mądrego dyskursu, a widz poprzez swoje zagubienie również nabiera przekonania, że ogląda naprawdę mądre filmy. Nic bardziej mylnego, bo widz ogląda uprawdopodabnianą fikcję, którą tylko nazywa się science, a w istocie rzeczy to tylko fantasy. Ale to dla mnie zupełnie nie zarzut, gdyż nigdy nie traktowałem kina SF jako czegoś, co objaśni mi działanie świata. Kino fantastyczne to raczej przygoda dla mojego umysłu, mniej lub bardziej mądra i zmuszająca do refleksji, jednak to nie podręcznik do fizyki ani tym bardziej metafizyki. Wolę więc unikać tego nieodkrywczego i bałamutnego skomplikowania, przerostu formy nad treścią, podczas gdy po rozłożeniu na czynniki pierwsze okazuje się, że w danym zachwalanym przez fanów ze względu na naukowość tytule, nie ma tak naprawdę nic stricte teoriopoznawczego. Jeśli jednak wciąż jest niezobowiązująca przygoda i zabawa, kupuję to i będę cieszyć się filmem do upadłego. Poniżej 10 produkcji, które niekiedy są puste, zbyt skomplikowane, przesadzone, udają naukowe, ale niekoniecznie trzeba je za to krytykować. Ma się jednak wrażenie, że to samo można zaprezentować publiczności dużo prościej.

„Tenet”, 2020, reż. Christopher Nolan

Mijają już 4 lata od premiery i na szczęście po około 10 seansach wiem nieporównywanie więcej niż po wyjściu z kina. Wydaje mi się jednak, że nie jest to dobrze, że wiem więcej, dla mojej ogólnej oceny produkcji Nolana. Gdy zasłona niewiedzy spada, często widzi się nie tylko prostotę, lecz mistyfikację. Zaryzykuję więc twierdzenie, że Tenet zyskał wielu zwolenników tylko dlatego, że zostali uwiedzeni liczbą dziwnych i niezrozumiałych wątków, przez co uznali je za nowatorskie, jak nieraz czynią krytycy ze współczesną sztuką. Z drugiej strony nawet taka recepcja, oparta na niezrozumieniu, powinna być oceniona jako sukces reżysera. Znów wzbił się na ten poziom, o którym wielu twórców marzy, a zrobił to poprzez odwrócenie strzałki czasu w narracji, i to dosłownie, puszczając sceny do tyłu, jak się kiedyś przewijało filmy VHS na podglądzie.

„Wynalazek”, 2004, reż. Shane Carruth

Kilka razy już o tej produkcji pisałem ze względu na problemy naukowe w niej poruszane. Nie skupiłem się jednak na formie narracji tak, jak chcę to zrobić przy tej okazji. Filmy o podróżach w czasie ze swej natury często są trudne. W przypadku Wynalazku śledzenie położenia postaci w czasie i konsekwencji podróży w czasie mnoży się wraz z każdą nową podróżą do przeszłości lub przyszłości, która ma miejsce. Narracja więc się komplikuje. Shane Carruth poszedł jednak głębiej. Dodał do fabuły, bądź co bądź mającej pretensje do naukowości, konflikt emocjonalny bohaterów. Kiedy dwóch inżynierów pracujących nad polem elektromagnetycznym, które teoretycznie mogłoby zmniejszyć masę obiektu, przypadkowo odkrywa metodę podróży w czasie, budują dwa systemy urządzeń. Początkowo wykorzystują tę technologię do gry na giełdzie, a następnie do rozwiązywania pojawiających się osobistych dylematów. Czas jednak nie gra w kości, lecz jest logiczny, a emocje nie. Obaj mężczyźni w końcu stają się rywalami. Jeden chce dalej wykorzystywać wehikuł dla swoich osobistych korzyści, a drugi próbuje powstrzymać eksperyment. Jest bardziej racjonalny. Wie, czym grozi tworzenie paradoksów, które mogą doprowadzić nawet do anihilacji wynalazców. Przekombinowanie w Wynalazku polega głównie na tym połączeniu opowieści typowo umoralniającej z nagle pojawiającymi się fragmentami sugerującymi wykład na temat fizyki relatywistycznej. Mało tego, zmiany w wydarzeniach powodowane przenoszeniem się w czasie, prawie nie są tłumaczone widzowi, przez co musi się on sam domyślać, w którym punkcie historii świata znajdują się bohaterowie. Czasem mam wrażenie, że zrozumienie produkcji bez prowadzenia notatek nie jest do końca możliwe.

„Upstream Color”, 2013, reż. Shane Carruth

I znów wracamy do enigmatycznego Shane’a Carrutha, który nakręcił coś w rodzaju ideowej kontynuacji Wynalazku. Upstream Color tym razem postawił bardziej na estetykę, nie rezygnując jednak z niezrozumiałości na poziomie strukturalnym, ale i treściowym, co logicznie wymagałoby przyłożenia się do sposobu przedstawienia historii widzowi. Sama historia jednak aż tak skomplikowana nie jest. Tym się jednak reżyser zbytnio nie przejął. Fabuła zasadza się na sytuacji i relacji pewnej pary. Przestępcy odurzyli ich tajemniczym pasożytem, który wprawił ich w stan hipnotyczny, w którym nakazano im oddać wszystkie pieniądze i dobytek. Pomysł w sumie dość prosty i spotykany w kinie, z tym że sam pasożyt jest zastępowany środkami psychoaktywnymi. Oczywiście sam film już nie jest taki prosty. Mało tego, do końca niczego nie wyjaśnia, a może jednak wyjaśnia, tylko trzeba mieć zdolności intelektualne, żeby dostrzec rozwiązanie? Upstream Color nazwałbym filmem cyklicznym, medytacyjnym, nierozwiązywalnym.

„2001: Odyseja kosmiczna”, 1968, reż. Stanley Kubrick

Wiele razy o tym filmie bardzo szeroko i szczegółowo pisałem, w większości przypadków nie do końca pozytywnie, starając się podważyć jego szczególną wartość filozoficzną (nie techniczną), więc teraz krótko, czysto sygnalizacyjnie. Oczywiste jest dla wszystkich, że Odyseja kosmiczna jest filmem trudnym przez swoją metaforykę oraz zabiegi czysto techniczne. Wyobrazić sobie można w tej kwestii tylko dwie sprawy, a raczej zmiany. Co by się stało z legendą filmu, gdyby po pierwsze skrócić sceny, a po drugie zmienić lub ograniczyć muzykę? Jak forma techniczna dzieła wpłynęłaby na jego metaforykę, a w konsekwencji ocenę odbiorców?

„Solaris”, 1972, reż. Andriej Tarkowski

Lektura książki Lema jest niesamowitą intelektualną przygodą, ale daleko jej do poziomu trudności chociażby Jacka Dukaja. Tym bardziej więc nie rozumiem przesadnej formy zastosowanej przez Andrieja Tarkowskiego, chociaż na tle całej twórczości reżysera trzeba podkreślić, że był wybitnym artystą. Wcale nie trzeba rozumieć sposobów jego filmowej wypowiedzi, bo to żaden wstyd nie rozumieć. Wystarczy podziwiać. Wejście Tarkowskiego do kanonu filmu science fiction okazało się więc skomplikowane, kontrowersyjne, ale i pamiętne. Solaris z 1972 roku to film, którego akcja rozgrywa się na stacji kosmicznej, krążącej wokół planety Solaris, ale tak naprawdę fabuła opiera się głównie na myślach i stanach emocjonalnych znajdujących się na pokładzie naukowców badających planetę poniżej. I tutaj tkwi główna trudność w przekazaniu widzowi konkretnych informacji. Pamięć, sny, natura życia i miłość nie są tematami, które zachodnia publiczność spodziewała się znaleźć w filmie science fiction z 1972 roku, ale Tarkowski podniósł ten gatunek do rangi czegoś bardziej dalekosiężnego i tajemniczego niż zwykła kosmiczna nawalanka. Solaris nie daje łatwych odpowiedzi na pytania i sytuacje, które stawia. Warto by było jednak niektóre sekwencje skrócić, żeby były nie tyle łatwiejsze w zrozumieniu, co w percepcji, a to jeszcze etap wcześniejszy, nim dokona się analizy nad wchłoniętymi danymi.

„Wszystko wszędzie naraz”, 2022, reż. Dan Kwan, Daniel Scheinert

Początek wcale nie jest taki przesadzony i treściowo słaby. Rodzina imigrantów po prostu walczy o swój byt i mierzy się z bezduszną biurokracją. Można stwierdzić, że subtelny absurd w pierwszej części filmu jest wspaniale widzowi zaprezentowany. Potem coś się dzieje. Pojawiają się multiwersa, by następnie połączyć się z kolejnymi multiwersami, czego metaforą są te parówkowe palce bohaterki, nie wspominając już o wielkim donucie z czarną dziurą w środku. Emocjonalne aspekty w kulminacyjnym momencie również wydają się zbyt oczywiste, ale tak zasłonięte formą, że zdają się niesamowicie wyabstrahowaną filozofią czy też ideologią. Film można nazwać wizualizacją lęku, chaosu. Wszystko jest bardzo gęsto upakowane i efektowne, ale czy zawiera treść? Wszystko wszędzie naraz nazwałbym kinem antyfilmowym, nihilistycznym. Nie kupuję tego.

„Diuna”, 1984, reż. David Lynch

Na Diunę znalazł sposób dopiero Denis Villeneuve. David Lynch zrobił z niej bardzo osobistą interpretację, ograniczoną jednak przez względy realizacyjne, założenia scenariusza i budżet. Można sobie wyobrazić, jaka by była Lynchowska Diuna, gdyby podzielić ją na dwie części. Głównym problemem Lyncha nie był jego styl, wplatanie w narrację elementów niejasnych, żeby widza celowo zmylić; problemem była długość adaptowanej książki oraz chęć wykorzystania aż tylu wątków w 140-minutowej produkcji. Na dodatek reżyser nie zrezygnował ze swojego unikalnego stylu interpretowania fabuły, więc powstał film hermetyczny, a jednocześnie przypominający streszczenie, a nie spokojną opowieść. Niektóre wątki nie wybrzmiały odpowiednio długo, a uwaga widza potrzebuje skupienia, nakierowania na elementy ważne i mniej ważne. Tego u Lyncha nie czuć – tego wycieniowania narracji. Jest wszystko wszędzie naraz.

„Źródło”, 2006, reż. Darren Aronofsky

Nie określiłbym tego filmu jako naukowego w sensie dziedzin ścisłych czy też szczegółowych. To raczej psychologizacja posunięta do granic absurdalnej rozumności. I teraz zabrzmiałem właśnie tak, jak brzmi Źródło. Darren Aronofsky spróbował opowiedzieć nam trzy powiązane ze sobą historie, są wzajemnie przesunięte w czasie, ale tak naprawdę dotyczą tego samego dążenia. Problem w tym, że narracja nie jest liniowa, mogłaby być. Byłoby widzowi łatwiej, a wcale nie obniżyłoby to wartości filmu czy też nie uczyniło go mniej skomplikowanym. Źródło jest niezwykle wyestetyzowaną opowieścią o roli śmierci w życiu, ale jednocześnie o poszukiwaniu nieśmiertelności. Możecie wybrać, co będzie łatwiejsze w przeanalizowaniu. Reżyser wręcz namawia do refleksji nad entropią życia, nad oswajaniem się z bólem. Jestem ciekawy, co sądzicie, o tym, co stało się z kosmonautą. Stał się częścią umierającej gwiazdy, a może reinkarnował się w innym wymiarze? Co z nasionem, które zasadził Tom (Hugh Jackman) na grobie Izzi (Rachel Weisz). Najprościej powiedzieć, że wyrosło z niego drzewo kosmonauty, a może drzewo, które znalazł konkwistador w krainie Majów? Już się zagubiłem.

„Człowiek, który spadł na Ziemię”, 1976, reż. Nicolas Roeg

Należy pamiętać, kto ten film wyreżyserował, kto w nim zagrał, i jakie to były czasy dla kina science fiction – eksperymentalne, wczesne, badające nieznane. A więc dostaliśmy produkcję zrobioną przez eksperymentatorów dla lubiących eksperymenty widzów, niekoniecznie fanów SF. A fabułę produkcja posiada w sumie niebanalną nawet jak na dzisiejsze czasy. Obcy, który nazywa siebie Thomas Newton, przybywa na Ziemię, aby znaleźć sposób na uratowanie swojej planety, która umiera z powodu braku dostępu do wody. Newton wykorzystuje więc swoją zaawansowaną wiedzę przedstawiciela o wiele bardziej zaawansowanej cywilizacji do stworzenia technologii, która czyni go jednym z najbogatszych ludzi na Ziemi. Taki był plan, żeby te środki finansowe umożliwiły mu powrót na ojczystą planetę. Problem w tym, że Newton na nią nie wraca. I tu zaczyna się cała historia, którą z powodzeniem można by dzisiaj jeszcze raz nakręcić, ale może już nie bez artystycznej przesady czy też hiperbolizacji, jaką cechował się w tamtym czasie Nicolas Roeg. Jego manifestacyjność niekiedy męczy. Nicolas Roeg kwestionuje więc linearną narrację. Pomiędzy scenami narracja może przeskakiwać o kilka lat bez ostrzeżeń lub dialogów objaśniających, a postacie starzeją się jedynie dyskretnie, aby zasygnalizować, że czas minął. Generalnie film przypomina chwilami strumień świadomości bez punktów podparcia stosowanych w większości scenariuszy. Jeden seans nie wystarczy, żeby produkcję zrozumieć, ale czy o to chodzi? Wiele struktur mogłoby być prostszych.

„Przygody Buckaroo Banzai. Przez ósmy wymiar”, 1984, reż. W.D. Richter

Pamiętam, że bohater Playera One przebrał swojego avatara właśnie w strój Buckaroo, żeby wyglądać modnie i kultowo. To było swego rodzaju wyczyn, już samo zdobycie i ubranie tego stroju. Trochę mnie to dziwi, bo chyba gdzieś przegapiłem ten moment, w którym Buckaroo po jednym nieco kulejącym realizacyjnie filmie stał się tak ikoniczny. Może za oceanem, ale chyba nie nad Wisłą. Świat stworzony w filmie W.D. Richtera miał zalać widza motywami, wątkami, generalnie eklektyzmem, ale to jeszcze nie wystarczy. Trzeba dać postaciom czas na rozwinięcie swoich charakterów, a w tym przypadku nic takiego nie miało miejsca. Pozostał sam eklektyzm, zawrotne tempo wielowątkowej narracji, nieco pulpowy, komiksowy, oniryczny, a czasem wręcz bajkowy klimat no i główny bohater robiący rzeczy nieprawdopodobne oraz zachowujący się jak nie heros, a znerwicowany pracownik korporacji, który usilnie szuka alternatywy w swoim bezcelowym życiu. Buckaroo Banzai może i jest postacią kultową, ale owa kultowość jest bardzo hermetyczna – ograniczona szerokością geograficzną i grupą fanów lub fandomem. Buckaroo Banzai jest postacią niezwykle inspirującą w całej swojej nietypowości i wręcz dziwności. Mógłby zrobić większą karierę w blockbusterach, ale obawiam się, że musiałby nieco zmienić swoje imię. Skanalizować również zainteresowania. Ciężko się ogląda tak pokomplikowane wątki fabularne, gdy Buckaroo przeskakuje od stołu operacyjnego, przez koncert rockowy, aż do podróży w czasie i eksperymentów naukowych w laboratorium, nie wspominając już o walce z superzłoczyńcami. Nie ma tu porządku, jakiejś stabilizacji narracyjnej.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA