Dlaczego nie należy oczekiwać, że REBEL MOON będzie „Diuną” i „Gwiezdnymi wojnami”?
6/10, a pierwsza część 8/10. To dobry kierunek, chociaż nie obyło się bez potknięć, jeśli tylko 3. część osiągnie poziom 7/10. Po raz kolejny przekonuję się, że Zack Snyder przypomina mi zdolnego, lecz redakcyjnie bezdomnego pisarza, tworzącego na diazepanowym haju zasilanym tanią wódą, a potem drukującego swoje wypociny na jednokolorowym romayorze, gdzieś u kolegi w piwnicy, bez korekty, bez dystansu do swojego dzieła, coś tam w głębi może i kreatywnie, lecz jeszcze do solidnych poprawek. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś powie Snyderowi, że slow motion wespół z ręcznymi żniwami okraszone rustykalnymi śpiewami dziewcząt rodem z polskich Chłopów, to recepta co najwyżej na stworzenie pastiszu gwiezdnej opery, a nie konkurencji dla Gwiezdnych wojen. Tak jest według krytyków, a mi jednak sama ta inność nawet się podobała, chociaż wprowadziłbym kilka poprawek – np. zwiększył poziom erotyki żniw. Jest w tym całym patetycznym ambarasie potencjał o zupełnie nieoczekiwanym ukierunkowaniu stylistycznym, co mnie bardzo zdziwiło, a odkryłem ten zwrot Snydera dopiero teraz. Na szczęście nie musiałem długo czekać na Rebel Moon: Zadającą rany, a moje nadzieje po pierwszej części były wielkie, nie mniejsza również ciekawość, co będzie dalej. Bo to nie początek decyduje o jakości serii, ale rozwinięcie, w którym widz powinien dostrzec spójną linię rozwoju, okrzepnięcie symboliki i rodzącą się kultowość osobowości bohaterów. Gdzie więc zmierza Zack Snyder ze swoją serią? Już wiem, że nie w stronę Gwiezdnych wojen.
Ten przytyk do Snydera jako bezdomnego pisarza to wcale nie oskarżenie, tylko stwierdzenie faktu występowania stanu normalnego u większości pisarzy, scenarzystów i ludzi zajmujących się słowem. Naprawdę gdybyście przeczytali pierwsze wersje znanych powieści, włosy by się wam zjeżyły na głowie. Nie chodzi mi tylko o błędy ortograficzne, stylistyczne i merytoryczne, ale samą ciągłość wypadków, narrację, generalnie strukturę tekstu. Praca, którą wykonują redaktorzy i korektorzy, jest więc dla twórców bezcenna, bo artyści pewnych błędów w swoich dziełach nigdy nie zauważą. Scenariusz Rebel Moon 2 tak właśnie wygląda, jakby napisał go ktoś, kto się jeszcze dobrze nie wyspał po jego ukończeniu, a pierwszy draft w pośpiechu rzucił do realizacji. Stąd może te pierwsze 30 minut produkcji, które trzeba przetrwać i dopracować w głowie. Slow motion więc goni w nim slow motion, w ilości nawet jak na Snydera zaskakująco horrendalnej, bez żadnego uzasadnienia fabułą ani stylistyką. Scena przy stole przed bitwą z siepaczami admirała Atticusa Noble’a jest jednak mistrzostwem patetycznego przegięcia. Każda z postaci opowiada własną historię, oczywiście w slow motion i za pomocą słów, których nie powstydziłby się żaden propagandowy orator na komunistycznym wiecu.
Mam wrażenie, że niektórym krytykom właśnie te mniej więcej 30–40 minut do rozwinięcia akcji przesłoniło ocenę. Nie da się również ukryć, że zarówno pierwsza część Rebel Moon, jak i druga są stanowczo za krótkie, przez co nie gwarantują odpowiedniego nasycenia fabuły informacjami. Reżyser musi je wplatać w najmniej spodziewanych momentach, bo po prostu nie ma czasu na wystarczająco dokładne zaprezentowanie świata oraz żyjących w nim bohaterów. Zadająca rany kończy się tak, że widzowie mogą być pewni dalszego ciągu, jeśli zaś go nie będzie, to z pewnością film zagości w zestawieniach o niedokończonych uniwersach. Dla Snydera jedynym ratunkiem teraz jest więc odpoczynek od realizacji swoich marzeń, żeby nieco ochłonąć, bo to, co zrobił, ma ogromny potencjał, jednak nie do końca jest jeszcze należycie wyszlifowane. Ot taki reżyserski falstart, tyle że to nieszczęśni widzowie muszą używać mokrych chusteczek, bynajmniej nie dlatego, że się popłakali ze wzruszenia. Dwa ponad trzygodzinne filmy – tak to powinno do tej pory wyglądać. A my widzowie czekamy na trzeci, a może i czwarty, i prequel. Rebel Moon przecież miał być epopeją, a nie kolejną trylogią SF/fantasy, o której zapomni się po roku. Na razie, po obejrzeniu drugiej części, mój entuzjazm nieco opadł, bo widzę, że Snydera zbyt poniosło samouwielbienie. Nie spisuję jednak sagi na straty i nie będę się pastwił jak niektórzy krytycy nad Synderem, krzycząc wszem wobec, że nisko upadł. Jest reżyserem charakterystycznym i rzeźbi swoją estetyczną jaskinię na przekór krytykom, a to budzi mój szacunek, mimo że nie zawsze mi się podoba, a czasami jest wręcz nieznośnie męczące – chociażby zbyt długa sekwencja kosmicznych żniw.
Z drugiej strony nareszcie odkryłem, dokąd to uniwersum zmierza. Od samego początku wydawało mi się, że porównanie do Gwiezdnych wojen jest zbyt emocjonalne, nieuprawione i niesprawiedliwe. Wynika m.in. z zawodu, którego doświadczyli widzowie i krytycy z powodu nijakości i wtórności treściowej najnowszych części. Ludzie po prostu chcieli zobaczyć nowe Gwiezdne wojny, a Snyder nie zamierzał im tego dać. On chciał nakręcić konkurencję dla Diuny. Nie wiem, czy intencjonalnie, ale tak to po drugiej części wychodzi. Jak jednak pisałem w pierwszym ze swoich tekstów o Rebel Moon, porównania bywają szkodliwe, zwłaszcza do mitów popkultury, generalnie do wszelkich mitów, w które ludzie wierzą milionami. I tak się stało z 1. częścią Rebel Moon, której da się przypiąć określenie, że kopiuje niektóre motywy Gwiezdnych wojen, ale to pozór, bo strukturę historia posiada inną, o wiele mniej magiczną, przynajmniej otwarcie. Porównując produkcję Zacka Snydera do Diuny, również sam muszę uważać na moją osobistą wizję mitu Franka Herberta, z tym że nie czuję zawodu filmami zrealizowanymi przez Denisa Villeneuve’a. Nie oczekuję więc, że zobaczę lepszą wersję Diuny lub uniwersum o podobnej stylistyce. Wiem, że porównania do mitów niszczą to, co jest nowe, bo nakładają perspektywę interpretacyjną na przedmiot interpretacji, który nie może być sprawiedliwie porównany z ową arbitralnie wybraną legendą. Patrzymy na wydarzenia przez pryzmat legendy, bohaterów porównujemy do tych legendarnych. Zapominamy jednak, że nawet gdy są oni nimi inspirowani, to mają prawo tworzyć własne opowieści. Nie oczekujmy więc, że Rebel Moon będzie Gwiezdnymi wojnami i Diuną, bo jest filmem zupełnie innym – powstałym w czasach, w których widzowie stawiają jednak na bardziej dosadne i niegrzeczne kino, stąd moje nadzieje pokładane w wersji reżyserskiej Rebel Moon z kategorią wiekową przynajmniej 16+. Pewne przebłyski już widać, chociażby w postaci Atticusa Noble’a. Mocniejszy przekaz zarówno przemocowy, jak i społeczny z pewnością nieco przyćmiłby Snyderowski sztucznie kreowany dramatyzm, który wychodzi na wierzch aż za bardzo, gdy reszta scen odgrywana jest bezpiecznie, żeby nikogo nie urazić.
Istnieje jednak zasadnicza różnica między oczekiwaniami a tym, gdzie faktycznie leży Rebel Moon stylistycznie. Daleko mu do sagi George’a Lucasa, a bliżej do Diuny z powodu kilku elementów, które Zack Snyder uwypuklił. Wracam teraz do wczorajszego doświadczenia sceny z morderstwem Króla, Królowej i księżniczki Issy. Król przypomina Imperatora Szaddama IV i mam nadzieję, że poznam go lepiej w kolejnych częściach uniwersum. Jest podobnie napuszony, autorytarny i jest go niewiele, gdyż ginie jakże skrytobójczo. Niemniej jego morderstwo i stylistyka sceny są dziwne, zwłaszcza ta zakapturzona grupa muzyczna, która niemal jak chór satyrów w greckiej tragedii steruje emocjami odbiorców egzekucji. Wyciekający z Rebel Moon autorytarny rojalizm zbliża film do Diuny, nawet w ścieżce dźwiękowej obu produkcji słychać kobiece zawodzenie, czasem przyprawiające o ciarki zażenowania. Kolejnym podobieństwem jest brak jednoznacznie zarysowanego antagonisty. Niby jest to Atticus Noble, ale on przecież gnie – najpierw chwilowo, a w drugiej części ostatecznie. Bez głowy już się chyba nie pojawi. Ten zaś, kto stoi za Atticusem, czyli Balisarius, jest gdzieś tam z tyłu, na razie bez znaczenia. A w Diunie Imperator również znajdował się z tyłu, a na pierwszym planie był Vladimir Harkonnen wraz z Feydem-Rauthą. Oni jednak szybko opuszczają scenę, na której pozostaje sam Paul Atryda, czyli jedyna postać, która dostała szansę być pozytywnym bohaterem, lecz wybrała niespieszną drogę do stania się bezkonkurencyjnym zbrodniarzem na miarę całej Galaktyki. Czy Kora również wstąpi na tę drogę? Im więcej się o niej dowiadujemy, tym mniej jednoznaczna się wydaje – zwłaszcza po scenie, w której strzela do księżniczki Issy. Byłoby ciekawie, gdyby po latach walki przeciwko Macierzy wstąpiła na swoją ścieżkę, prowadzącą do dominacji w Galaktyce. Nie wiemy, jaka moc kryła się w Issie, więc wszystko jest jeszcze możliwe.
Podobnież świat w uniwersum Snydera jest wielki, ale w sensie akcji mały, właściwie sprowadzony do orbitującego wokół gazowego olbrzyma Mara księżyca Veldt. W Diunie jest podobnie, chociaż to również epopeja – nie wychodzi poza Arrakis. Technologia w obu światach jest analogowa – miecze, noże, kotłownia na drednocie z prawdziwymi palaczami, a nie robotami, no i ręczne żniwa, jak w XVIII-wiecznej Polsce. W Diunie jednak statki kosmiczne wykorzystują nadprzestrzenne przemieszczanie się. W Rebel Moon na razie nie jest to dokładnie wyjaśnione. Technologia jednak ukazana jest na sposób retrofuturystyczny. Gdyby tylko jeszcze Zack Snyder przeszedł jakąś krytyczną redakcję swoich pomysłów, faktycznie moglibyśmy już mieć 2 części kultowego, steampunkowego uniwersum, a tak wciąż trwa to nieznośne oczekiwanie, czy Snyder wreszcie pokaże wersję reżyserską, i od ilu lat będzie dozwolona. Reżyser z niego naprawdę przedziwny. Czasem myślę, że on specjalnie pokazuje swoje filmy, żeby krytycy na nie utyskiwali, i to jest jego „redakcja”, „korekta”. Następnie emocje u niego opadają, pojawia się refleksja, nowe pomysły uzupełniania braków, po czym widzowie otrzymują wersję reżyserską. Rebel Moon na nią zasługuje, podobnie jak na podniesienie kategorii wiekowej. Wtedy dopiero stanie się dojrzałym uniwersum zdolnym do konkurowania z Gwiezdnymi wojnami, a może i znajdzie się w nim rozszerzona scena żniw, z której wszyscy się teraz śmieją, niemal jak z mutanta wśród NORMALNYCH w kinie science fiction, lecz będzie to jej wartość, że jest taka inna, dziwna, pełna dwuznaczności, zadająca rany tym wszystkim, którzy odczuwają niesmak na widok robota z porożem jelenia na głowie i dziewiczym wiankiem kwiatków. A tak na marginesie, ciarki przyjemności powoduje u mnie scena, w której ten rojalistyczny złomek tak bezkompromisowo i efektownie sam siebie rozprawicza, walcząc z parowymi czołgami. Wszystko to w onirycznej atmosferze steampunku, zgodnie z którym na statkach kosmicznych pali się węglem, żeby wejść w nadświetlną.