2010: ODYSEJA KOSMICZNA. Ładnie, lecz niezbyt mądrze
Można nie lubić filmów Stanleya Kubricka, lecz nie sposób odmówić ich twórcy wyjątkowej umiejętności zasklepiania w ramach ekranowego dzieła całego spektrum problematyki, zawartej w scenariuszach. Jego dzieła były doskonale zamkniętą całością, która uruchamiając inteligencję widza, jednocześnie odcinała drogę wszelkim próbom dopisywania dalszych ciągów i innego rodzaju żerowania na jego spuściźnie. Niezależnie od liczby nie udzielonych odpowiedzi na pytania, wypowiadanych z ekranu. Pobocznym wyjątkiem od tej reguły były dzieła literackie, na podstawie których Stanley Kubrick zrealizował dwa ze swoich najsłynniejszych dzieł. W 1990 roku Gustav Hasford opublikował powieść The Phantom Blooper, stanowiącą dalszy ciąg wojennej epopei Jokera z Full Metal Jacket, natomiast osiem lat wcześniej Arthur C. Clarke napisał 2010: Odyssey Two, kolejny rozdział historii o spotkaniu Człowieka ze swym kosmicznym Stwórcą, podanej po raz pierwszy w najgenialniejszym obrazie science fiction wszech czasów 2001: Odyseja kosmicznej.
Widok Gwiezdnego Dziecka, patrzącego na Błękitną Planetę, zamykający film Kubricka, był tak enigmatyczny, tak pierwotny w swojej tajemniczości, a zarazem tak krańcowy w swojej interpretacyjnej rozpiętości, że wszelkie próby filmowej kontynuacji w mistyczno-naukowo-religijnej aurze Kubricka i Clarke’a przypominałyby nieśmiałe próby dotknięcia Czarnego Monolitu przez prehistoryczne małpy. 2001: Odyseja kosmiczna była jedyną w historii kina próbą zmierzenia się z ostateczną tajemnicą kosmosu, niebywale intensywnym wizualnym poematem o miejscu Człowieka we Wszechświecie i zarazem gorzkim podsumowaniem naszej cywilizacji, która bez ingerencji z zewnątrz nie wyszłaby z jaskiń.
Arthur C. Clarke, jeden z mistrzów tej najbardziej klasycznej odmiany literatury SF, zawsze stawiał na pierwiastek science, którego trzymał się także podczas równoległej pracy nad scenariuszem i powieścią 2001: Odyseja kosmiczna. Kubrick był jego najgorętszym sprzymierzeńcem w kwestiach naukowego weryzmu, lecz opuszczał rejony szkiełka i oka, gdy symbolika, metafora, wreszcie surrealizm “podróży w inny wymiar” musiały wziąć górę nad ścisłym postrzeganiem znanej nam rzeczywistości. Znakomicie tę różnicę ilustruje lektura powieści 2001: Odyseja kosmiczna, różniącej się w wielu bardziej lub mniej istotnych szczegółach od filmu. Wymyślając fabułę 2010: Odyssey Two, Clarke poszedł znanym sobie ściegiem, bez kontynuowania złożonej intelektualnie struktury filmu Kubricka, co zresztą byłoby równoznaczne ze strzeleniem sobie w kolano. Zamiast filozoficznej przypowieści, zaproponował fantastykę polityczną. Tak też do ekranowej adaptacji podszedł producent, autor zdjęć, scenarzysta i reżyser w jednej osobie, Peter Hyams, przedstawiając w 1984 roku film 2010.
Statek Discovery, od dziewięciu lat samotnie dryfujący w pobliżu Jowisza, zaczyna się niebezpiecznie zbliżać do Io, jednego z księżyców największej planety Układu Słonecznego. Tymczasem na Ziemi AD 2010 przybiera na sile zimna wojna między ZSRR i USA. Świat stoi na krawędzi wojny jądrowej. Rosjanie budują statek Leonow, w którym zamierzają zbadać tajemnicę Discovery i zabierają na pokład trzech Amerykanów: odpowiedzialnego za nieudaną misję Discovery dr. Heywooda Floyda (Roy Scheider), konstruktora Discovery dr. Waltera Curnowa (John Lithgow) i twórcę superkomputera HAL-9000 dr. Chandrę (Bob Balaban). Radziecko-amerykańska ekspedycja dociera do opuszczonego statku. Ogromny Czarny Monolit na orbicie wokół Io jest równie nieprzenikalny co poprzedni, znaleziony w 1999 roku pod powierzchnią Księżyca. Chandra uruchamia HAL-a, który nieoczekiwanie zapowiada wiadomość od Davida Bowmana, zaginionego przed 9 laty dowódcy statku. W tym samym czasie przywódcy USA i ZSRR gotowi są do naciśnięcia atomowych guzików. Załogi obu statków otrzymują rozkaz rozłączenia. A Bowman materializuje się na pokładzie Discovery, oznajmiając zszokowanemu Floydowi o konieczności współpracy i ucieczki z rejonu nagle zmieniającego się Jowisza, gdyż nastąpi “coś cudownego”…
Clarke, a za nim Hyams, wyrzucili w diabły całą podniosłą filozofię Kubricka, kontynuując opowieść o o bohaterach 2001… w zgoła nieoczekiwanym tonie. Zamiast enigmatycznych, pozbawionych dialogowych wskazówek obrazów, widz otrzymał rozgadane, prościutkie jak kadłub Discovery, klasyczne kosmiczne kino SF, nieodrodne dziecko czasów Gwiezdnych wojen i Star Treka. Kubrickowską refleksję nad kondycją ludzkości zawężono do bardzo szczególnego momentu w historii nowożytnej, mianowicie wyścigu zbrojeń i aktualnego wówczas dramatycznego konfliktu między dwoma supermocarstwami. Film był fantastycznonaukowym przyczynkiem do modnego wówczas w kinematografii amerykańskiej motywu walki między USA i ZSRR. Wystarczy przypomnieć Rambo III i Rocky IV, gdzie Sylvester Stallone rozstawiał po kątach wrednych Ruskich. Rocky Balboa po złojeniu skóry Ivanowi Drago, rozśmieszył krytyków swą hurraoptymistyczną przemową o pokoju między wrogimi obozami. Mniej więcej to samo oferuje w warstwie intelektualnej 2010. Politycznie poprawne chciejstwo twórców filmu rozśmieszyło i rozgniewało co większych fanatyków filmu Kubricka.
I właściwie trudno się dziwić. Niosąca całe spektrum ponadczasowych znaczeń rekwizytornia 2001: Odysei kosmicznej, symbolizujące niemal boską interwencję Czarne Monolity, naznaczony ludzkimi wadami komputer HAL-9000, moralna atrofia ludzi ery kosmicznej, Gwiezdne Dziecko jako kolejny szczebel ewolucji, wszystko to zostało przez Clarke’a i Hyamsa potraktowane jako doraźne atrakcje, gadżety przypominające związek z poprzednim filmem i atrapy głębszych pokładów znaczeniowych. Szczególnie widać to w scenie rozmowy Bowmana z Floydem. Powracający z innego wymiaru astronauta co kilka zdań zmienia swą postać, występując jako starzec z finału filmu Kubricka, a nawet jako Gwiezdne Dziecko. Niczym iluzjonista zabawiający widza, któremu wystarczą same cudowne metamorfozy, bez zadawania pytań o sens takich przebieranek. Szafowanie widokiem setek monolitów w jednej ze scen nie dowodzi bynajmniej artystycznej świadomości na wysokim poziomie.
Ekranowy rok 2010, oglądany w roku 2006, to już bezlitośnie obnażony stan umysłów i techniki ludzi z roku 1984. Arthur C. Clarke w latach 50. wymyślił techniczne założenia telewizji satelitarnej, a przed realizacją filmu korespondował e-mailowo z Peterem Hyamsem, co w pierwszej połowie lat 80. samo w sobie brzmiało jak science fiction. Tymczasem tej klasy wizjoner był pewien, że zimna wojna będzie trwała co najmniej kolejne 30 lat (książka została wydana w 1982 roku). Kłania się podstawowa słabość twórczości SF – łatwiej od zera wymyślić wyposażony w sztuczną inteligencję statek kosmiczny lecący na Jowisza, niż przewidzieć koniec zimnej wojny, upadek ZSRR i całego bloku wschodniego. Stan zagrożonego pokoju na Ziemi sugeruje, że siłami zbrojnymi ciągle rządzą szaleńcy w mundurach, wyjęci wprost z Dr Strangelove Kubricka. A wystarczyło sięgnąć po książki Janusza A. Zajdla.
Ale dzięki temu 2010 oferuje niezwykle rzadką okazję obejrzenia sobie statku międzyplanetarnego produkcji Związku Radzieckiego, scenograficznie podobnego zresztą do Nostromo z filmu Scotta. Złośliwi mogliby powiedzieć, że tak wypasiony ruski kosmolot to dopiero fantastyka pełną gębą! A w krótkim ujęciu na plaży, Roy Scheider obsługuje laptopa, który dziś wygląda strasznie topornie, lecz wówczas był to niezwykły cud techniki Apple IIc z ekranem LCD.
Czyli film nieudany? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć twierdząco. Twórcy wiedzieli, że Kubricka przeskoczyć nie sposób, a na zadane przez niego pytania nie ma odpowiedzi, które mogłyby znaleźć swój wizualny ekwiwalent. Dlatego z całą premedytacją poszli w bezpiecznym kierunku, świadomie narażając się na stratne porównania wobec pierwowzoru. Skoro nie można było dorównać Kubrickowi, wzięto z pierwszego filmu wiele elementów “na ostro”, w charakterze mrugnięć do znającego temat widza. Tak więc sam Arthur Clarke zagrał drobny epizod w scenie rozmowy Roya Scheidera przed Białym Domem (Clarke to ten starszy pan po lewej stronie kadru). Fikcyjna okładka Time’a zawiera rysunki prezydenta USA (twarz Clarke’a) i premiera ZSRR (twarz Kubricka). Keir Dullea i Douglas Rain powrócili w rolach Bowmana i głosu HAL-a. Postać grana przez Helen Mirren nosi nazwisko Kirbuk, czyli fonetycznie Kubrick od tyłu.
Pamiętny epizod z 2001… z piórem obracającym się w stanie nieważkości został tu powtórzony dwukrotnie. Najpierw pod postacią niemal tak samo obracającego się Discovery, a później w scenie, w której sam Floyd wyjmuje długopis i wprawia go w ruch w stanie nieważkości. HAL-9000 otrzymał tu swoją “bliźniaczą siostrę” pod postacią mówiącego głosem Candice Bergen komputera SAL-9000. Kubrick przezornie utrudnił ewentualnym naśladowcom korzystanie ze spuścizny swego dzieła, wydając polecenie zniszczenia dekoracji i modeli użytych w 2001: Odysei kosmicznej. Twórcy dekoracji i modeli do filmu Hyamsa byli więc zmuszeni do drobiazgowego odtworzenia wszystkiego wyłącznie na podstawie filmu z 1968 roku. Natomiast ostatnie słowa Bowmana “My God, it’s full of stars” nie odnosiły się do filmu Kubricka, lecz do pisanej równolegle powieści Arthura Clarke’a.
Ciekawe, jak film wyglądałby bez balastu pierwowzoru? Pewnie w ogóle by nie powstał, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że 2010 traktowane jako autonomiczne dzieło prezentuje się nad wyraz porządnie. Znakomici aktorzy, płynna narracja, niezłe dialogi, fantastyczna oprawa scenograficzna, doskonałe efekty, świetna, orkiestrowo-elektroniczna muzyka Davida Shire’a (pierwotnie muzykę napisał Tony Banks, klawiszowiec Genesis, lecz jego partytura została odrzucona), bezbłędnie utrzymany nastrój kosmicznej przygody; nawet sceny bezmyślnie żerujące na gadżetach z Kubricka ogląda się z dreszczem na plecach, lecz tylko pod warunkiem bezkrytycznego przyjęcia grabieżczej konwencji twórców 2010.
Opinia dość ostra, jak na tak przyjazny w oglądaniu film, ale można zrozumieć zacietrzewienie ludzi zachwyconych arcydziełem Kubricka, którzy w sequelu dowiedzieli się, że obcy, którzy, przypomnijmy, w pierwowzorze byli siewcami inteligencji, dokonując subtelnych ingerencji w niedoskonałym łańcuchu ziemskiej ewolucji, w filmie Hyamsa wątpliwie awansowali na wciąż obecnych i aktywnych strażników ludzkości, bez których Ziemianie byliby bezradni jak dzieci. Teza równie bzdurna, co nadzwyczaj efektownie pokazana na ekranie. I na tym chyba polega główny problem filmu Petera Hyamsa. Jest ładnie, ciekawie, czasami nawet wypierdowo i z przytupem, lecz niezbyt mądrze. Ale to również cecha całego amerykańskiego kina, biorącego na warsztat ponadczasowe arcydzieła, których przeskoczyć nie sposób.
Tekst z archiwum film.org.pl (07.05.2007).