Z dość dużą rezerwą podszedłem do serialu, zwłaszcza po recenzji mojego redakcyjnego kolegi, Jana Dąbrowskiego, który skwitował produkcję stwierdzeniem, że zawiera ona „więcej amorów niż upiorów”. Kiedy jednak zacząłem ją oglądać odcinek po odcinku, zrozumiałem, że wcale nie potrzeba tam wyjadających mózgi zjaw, żeby poczuć typowo horrorowy niepokój. Duchy uwięzione w swoich uczuciach niespełnionych do końca miłości są równie straszne, a przoduje wśród nich Peter Quint. Jest jedną z najinteligentniejszych postaci w serialu, a przy tym zarówno żywy, jak i martwy był jednakowo zły, egoistyczny, nigdy nie patrzył na innych, byle tylko wygodnie umieścić siebie w życiu. Zaś po śmierci, chcąc uciec piekłu niekończącego się przenoszenia do wspomnień rozegranych kiedyś w Bly i w życiu osobistym, posunął się nawet do morderstw. Jego ludzka, a nie potworna, jak to w horrorach bywało, powłoka jest dodatkowym atutem w postrzeganiu go jako nieprzeciętnie inteligentnego i podłego.
Metodologię, niezależnie co ona opisuje, mogą rozumieć i stosować wyłącznie jednostki wybitne. Pinhead jako naczelny kapłan, przewodnik duchowy i administrator zakonu cenobitów okazał się niezastąpiony i niesłychanie kreatywny, gdy chodzi o metodykę zadawania cierpienia. Zalążki owych sprawności musiał zdradzać jeszcze, nim stał się szatańskim mnichem. Zapewne dlatego ciemne siły zwróciły uwagę na kapitana Elliota Spencera (Pinheada), osobnika, którego ziemskie życie na tyle nie zadowoliło i równocześnie wyczerpało, że przyjął na siebie rolę naczelnego sadomasochisty w piekielnym wymiarze. Inteligencja Pinheada, prócz zdolności organizacyjnych i przywódczych, przejawiała się również w tym, że to ofiary same lgnęły do zakonu, chciały cierpieć, pragnęły śmierci, chociaż nie zawsze ją otrzymywały. Dla niektórych przeznaczone było wieczne doświadczanie bólu, co według cenobitów niesamowicie rozwija duchowo.
Mistrz estetyzacji aktu przemocy, przez co stał się dość ambiwalentnie odbieranym złoczyńcą czy też potworem w ludzkiej skórze. Lecter poza tym nim kogoś zabił, starał się logicznie to uzasadniać, co wielokrotnie nosiło znamiona jego wielkiej, życiowej mądrości oraz gruntownego wykształcenia. Dlatego jako psychopata Lecter mimo wszystko potrafił funkcjonować w społeczeństwie dłużej niż inne zaburzone jednostki. Jego inteligencja potrafiła kontrolować falami narastający w nim lęk przed światem, znajdujący swoją kulminację i rozładowanie w mordowaniu i symbolicznym zjadaniu mięsa ofiar. Hannibal Lecter jest niewątpliwie strasznym symbolem grozy, chociaż nie ma w nim nic nadnaturalnego, jak to zwykle zdarza się w większości horrorów. Wreszcie, jest on niebezpiecznie sympatyczny, właśnie dlatego, że posiada niebywale rozwinięte płaty czołowe w mózgu.
Nasza polska wizja diabła generalnie nigdy nie powalała wizualnie. Szatan najczęściej przybierał formę człowieka, i to dość zwykłego, bez żadnych cech stricte demonicznych, które można rozpoznać po wyglądzie. Polscy twórcy, tacy jak np. Andrzej Żuławski, starali się ubrać w maskę diabła coś więcej niż starożytnego demona. W tamtych czasach, gdy jeszcze nie zgasło wspomnienie obnażającego nasz polski antysemityzm roku 1968, diabeł był doskonałym nośnikiem krytyki totalitarnych idei. Jako postać sugerująca, że jednostka może zaprowadzić sprawiedliwość za pomocą radykalnie pojętej przemocy, nawet gdy doświadczą jej jedynie naprawdę winni, stał się symbolem totalności, wszelkich radykalizmów, niezwykle inteligentnym wirusem, który wkraść się może do każdego, nawet mądrego umysłu. Za tę metaforykę Diabeł Żuławskiego został nagrodzony stopniem pułkownika i rozpoczął leżakowanie na półce w archiwum. Niedawno odszedł o nas Wojciech Pszoniak. Warto z tej okazji przypomnieć sobie, jak przebiegłym był władcą piekieł, chociaż szkoda, że bez krzty efektów specjalnych.