Mało w historii horroru jest takich filozofów, teologów, psychologów i generalnie specjalistów od kwestii ostatecznych. Mało jest również postaci równie strasznych, co nieprzeciętnie logicznych. Jigsaw w kwestii swoich egzystencjalnych wywodów jest bardzo spójny. Można mu zaufać, że poznał życie i chciał je przeżyć jak najlepiej i jak najprawdziwiej. W rzeczy samej, Jigsaw jest zwolennikiem i niewolnikiem prawdy. Chce zmusić innych wszelkimi możliwymi środkami, żeby również stanęli w jej świetle, niemal jak robili to kościelni spadkobiercy Jezusa w szeregach Inkwizycji czy inni religijni fanatycy np. z Bliskiego Wschodu. Czy można więc nazwać Jigsawa prorokiem? W pewnym sensie tak. Piekielny z niego prorok, a zarazem techniczny geniusz. Spokojnie można by go zatrudnić w steampunkowej sali tortur ubiegającej się o jakiś rekord Guinnessa.
Świat horroru gore stracił niedawno Dietera Lasera – aktora o fizjonomii idealnie dopasowanej do grozy, jaką roztaczała wokół siebie postać doktora Heitera. Śmiało można powiedzieć, że Heiter jest jedną z najinteligentniejszych postaci w historii horroru, nie tylko ze względu na zdobyte wykształcenie oraz makabryczny eksperyment w formie ludzkiej stonogi, ale właśnie na to, w jaki sposób potrafił żyć i zachowywać się poza salą operacyjną. Uchodził za człowieka na poziomie, przywiązującego uwagę do zewnętrznej ogłady, którą posiadają w tej formie jedynie ludzie o wysoko rozwiniętych zdolnościach refleksji i abstrakcji, a zasady są abstrakcyjne. Może też dlatego w głowie Heitera zrodził się szalony pomysł, żeby porzucić zaakceptowany przez większość faktyczny stan medycyny i jak to się mówi po korpoludzkiemu, wyjść z pudełka. Wyszedł najbardziej kontrowersyjnie, jak tylko mógł, wykorzystując ludzkie analno-fekalne lęki. Bo w Ludzkiej stonodze tak naprawdę nie przeraża cierpienie ofiar, a doświadczenie wstrętu połączenia ust z czyimś odbytem.
Czy ktoś jeszcze pamięta tę znakomitą rolę Michaela Rookera? Problemem wielu postaci złoczyńców w horrorach, thrillerach, a nawet filmach akcji jest to, że są spychani na drugi plan przez scenarzystów. Przez to wydają się instrumentami dla pierwszoplanowych bohaterów. Mało tego, instrumentami niezbyt rezolutnymi. Rzadko kiedy reżyser dopuszcza do głosu złego na pierwszym planie i pozwala mu przemówić do widza. Większość filmów kręci się po to, żeby były etyczne, a tu niespodzianka. Henry Lee Lucas jako główny bohater Portretu seryjnego mordercy mruga do widza z poziomu zarówno mordercy kobiet, jak i pokrętnego obrońcy tej jednej. Tylko co jej finalnie zrobi? Pokocha na swój sposób czy zdekapituje?