POLSKIE filmy SCIENCE FICTION, które POWINIEN znać każdy fan fantastyki
Polski film science fiction – to sformułowanie brzmi jak oksymoron. Gatunek ten rządzi się bowiem swoimi prawami, którym polska kinematografia nie potrafiła sprostać. Zdołała jedynie je pod siebie nagiąć. By przenieść się do futurystycznej sfery marzeń i koszmarów, komentującej miejsce człowieka w świecie, należy mieć do tego – nie oszukujmy się – odpowiedni zasób pieniędzy oraz inwencji twórczej. Z tym pierwszym bywało, jak to u nas, różnie, z tym drugim raczej problemów nie było. Machulski, Żuławski a nawet Wajda – to tylko kilka przykładów twórców, którzy pofantazjowali po polsku. Czego to nie udało im się powołać – komedia przenika się z satyrą, cyberpunk łączy się ze space operą, dystopia przeradza się w postapokalipsę. Planety, roboty, kosmici, astronauci oraz refleksja o tym, jaki może być Polaków los, w momencie gdy przyszłość zapuka do naszych drzwi. I to wszystko w kolorycie peerelowskiej szarugi. Oto sześć polskich filmów science fiction, które z pewnością nie wyczerpują tematu rodzimych prób na polu gatunku, ale stanowią godną pochwały reprezentację, z którą każdy fan SF po prostu musi się zmierzyć.
Na srebrnym globie (1988), reż. Andrzej Żuławski
Film to już legendarny, głównie za sprawą tego, w jakich bólach powstawał. Jeśli w trakcie jego seansu zdziwiło was, dlaczego w niektórych scenach słyszycie narratora z offu, tłumaczącego braki realizacyjne oraz dopowiadającego co właściwie powinno się w danej scenie znaleźć, to wiedzcie, że nikt sobie z was jaj nie robi – ten film naprawdę jest taki poszarpany. Żuławski popisał się sporym uporem i determinacją, doprowadzając pod koniec lat 80. do premiery filmu, nad którym pracę rozpoczął kilkanaście lat wcześniej, bo w latach 70. Zapewne wpływ miał tu wzgląd ambicjonalny i osobisty – scenariusz do filmu powstał na bazie powieści Jerzego Żuławskiego, stryjecznego dziadka reżysera. Za pierwszym razem władze PRL wstrzymały realizację widowiska, poniekąd z uwagi na wysokie, jak na tamte czasy, koszty produkcji. Po latach zmienił się zespół produkcyjny i film w rezultacie ujrzał światło dzienne, acz wciąż w niedoskonałej formie, bo z lukami uzupełnionymi wspomnianym narratorem z offu. Co ciekawe, Andrzeja Seweryna ostatecznie zdubbingował Michał Bajor, a Grażynę Dyląg – Maria Pakulnis. Choć film ogląda się trudno – nie tyle z uwagi na niedoskonałości, co raczej z racji nadmiernie zaakcentowanej tajemniczości – to jednak ma on w sobie coś na tyle osobliwego, klimatycznego, że przez lata nie pozwala o sobie zapomnieć. Na mapie polskiego SF jest to produkcja niezwykła, tworzona z dużym rozmachem, energią, odwagą i, jak wspomniałem, uporem, co przekłada się na jej fascynujący charakter. Warto, a nawet trzeba się z nią zapoznać.
Big Bang (1986), reż. Andrzej Kondriatuk
Andrzej Kondratiuk znany jest głównie z innego filmu o fantastycznym wydźwięku – pamiętnej Hydrozagadki. Jeśli jednak z założenia jest to zestawienie subiektywne, pozwolę sobie wskazać inny tytuł z filmografii tego reżysera, znacznie bardziej zasługujący na uwagę. Big Bang to komedia, której punkt wyjściowy reprezentuje klasyczny motyw fantastyki naukowej. Na Ziemię przybywają kosmici, co w pewnej wiosce wywołuje poruszenie. Jak bowiem sprostać oczekiwaniom nieznanym przybyszom z kosmosu? W jaki sposób prości ludzie, niedysponujący ani prezencją, ani wyszukanym językiem, mają przywitać tajemniczych gości? Czy motocyklowy kask, butelka wódki i suto zastawiony stół wystarczą, by przełamać lody i nawiązać pierwszy kontakt? W swojej wybitnie teatralnej, oszczędnej formule Big Bang skupia się głównie na niekończących się nocnych dyskusjach i sporach o to, jakie kroki w obliczu fantastycznej wizyty należy podjąć. Film Kondratiuka ma nie tyle bawić komizmem sytuacyjnym, co stanowić satyrę na ludzkość, nie wystawiając jej przy tym korzystnego rachunku. Z tych niepozornych rozmów wyłania się obraz naszych słabości, wiecznej konfliktowości, megalomanii i braku pokory względem świata i jego natury. Przyjmując ostatnie słowa Franciszka Pieczki za kluczowe, Big Bang ma w swym wydźwięku zachęcać przede wszystkim do opamiętania, przybierając przy tym formę celnego, pełnego uszczypliwości żartu.
Test pilota Pirxa (1978), reż. Marek Piestrak
Podobne wpisy
Jeśli miałbym wskazać w tym zestawieniu mój ulubiony film, byłby to właśnie polsko-radziecki Test pilota Pirxa. Raz, że jest to adaptacja opowiadania najwybitniejszego polskiego pisarza SF w historii, Stasia Lema, którego prozę bardzo sobie cenię, a dwa, że po prostu tematyka, zamysł, klimat i wykonanie tego filmu wybitnie do mnie trafiły. Rzecz rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, gdy podróże w kosmos stają się standardem. Komandor Prix leci wraz ze swoją załogą na Saturna. Prawdziwym celem wyprawy jest nie tyle eksploracja, co przetestowanie androida, będącego również jednym z załogantów. Cały myk polega jednak na tym, że kapitan nie wie, który z członków ekipy jest syntetykiem; musi dojść do tego samodzielnie poprzez, nazwijmy to, analizę behawioralną. Test pilota Pirxa to nie tyle test przeprowadzony na androidzie, co test na człowieczeństwo – kim jesteśmy, na czym polega nasza wyjątkowość, czym różnimy się od zaprogramowanych maszyn? Typowe Lemowskie dociekania i obawy znalazły tu swoją przestrzeń. Dodajmy do tego szorstki, nieco mroczny, lekko paranoiczny klimat oraz bardzo kreatywne efekty specjalne (scena z rozdzieranymi dłońmi do dziś przyprawia mnie o ciarki), by całość wryła się w pamięć na długie lata. Twierdzę ponadto, że z racji fabularnej uniwersalności jest to dobry materiał na remake, niekoniecznie polski – interesuje mnie na przykład, jak do tematu podeszliby Amerykanie. Ciekawostka – za film odpowiedzialny jest Marek Piestrak, ten sam, który lata później rozbawi Polaków do rozpuku niesławną Klątwą Doliny Węży.