search
REKLAMA
Artykuł

MIĘDZY OSCARAMI – podsumowanie gali z serca płynące

Radosław Pisula

7 marca 2018

REKLAMA

I przechodząc do „mięsa” od razu zaznaczam, że nie będę się silił na jakieś wnikliwe analizy całej ceremonii oraz wyników, a przejadę po tym serduchem, niech się tapla ten tekst w mojej krwi. Najpierw rzeczy, który mnie cieszą jak karma mać:

* wspomniana już statuetka dla Gary’ego Oldmana. Oczywiście, coś jest w tych zarzutach, że to jednak nagroda za całokształt, bo facet był robiony w konia prawie tak umiejętnie jak Roger Deakins. Sid i Nancy, JFK, Dracula, Leon zawodowiec – człowiek-kameleon, znakomity w każdym calu, ale do tego stopnia pomijany, że w pierwszej dekadzie XXI wieku zaczął się ładować w jakieś kuriozalne filmowe dziwactwa. Na szczęście Akademia sobie o nim przypomniała w 2012 roku przy Szpiegu (gdzie miał mocną konkurencję, ale spokojnie mógł wygrać z Jeanem Dujardinem), a teraz można było ukoronować jego znakomitą karierę. I to też nie tak do końca tylko „za zasługi”, bo jego Churchill w Czasie mroku zagrany jest znakomicie, ciągnie praktycznie w pojedynkę ten dosyć przeciętny film, a dodatkowo rola była fizycznie wymagająca. Szkoda Timothée Chalameta, który ma jeszcze czas na zaliczenie równie znakomitych ról, co w Tamte dni, tamte noce (chociaż może się też szybko wypalić), ale Oldman zasłużył na wygraną.

* Równie mocno cieszy mnie zwycięstwo Sama Rockwella. Byłem rozdarty między nim a Willemem Dafoe, ale to właśnie Rockwell często miał problem z udowodnieniem, że jest naprawdę dobrym aktorem – nawet gdy zaliczał znakomite role. Było to w sumie też pokłosie tego, że często ładuje się w miałkie projekty i omijają go naprawdę wymagające zadania (chociaż zawsze czaruje), ale Martin McDonagh rozpisał dla niego naprawdę wspaniałą oraz trudną rolę, a aktor wyciągnął z niej ile się dało – przemiana jego bohatera była niezwykle skomplikowana, szczególnie, że miał do zagrania postać odrzucającą na kilometry (nadużywający władzy policjant-rasista), a napchał ją takimi emocjami, że bez problemu można mu było współczuć na jakimś poziomie. No i rozczulający jest fakt, że Frances McDormand bardziej cieszyła się z jego statuetek zdobywanych na różnych galach, niż ze swoich, co tylko podkreśla ich znakomitą aktorską oraz ludzką synergię,

* Statuetka dla Uciekaj! za najlepszy scenariusz oryginalny – chyba najbardziej nieoczekiwany wynik, a przy tym nie tyle trafny (bo Peele napisał cholernie błyskotliwy tekst), co przede wszystkim otwierający w Hollywood na nowo drzwi dla kina gatunkowego, które znowu będzie mogło powalczyć w pierwszej lidze o najważniejsze trofea. Kto by pomyślał jeszcze kilka lat temu, że w tak istotnej kategorii wygra groteskowy horror będący wiwisekcją rasizmu, zrobiony przez studio, które zajmuje się na co dzień tworzeniem groszowych straszaków? Liczę na to, że sukcesy Uciekaj! i Kształtu wody zwiększą rangę kina rozrywkowego w walce o najwyższe laury, a cała akcja nie rozejdzie się po kościach, co w sumie miało miejsce po zdobyciu 11 Oscarów przez Władcę pierścieni: Powrót króla w 2004 roku.

* Roger Deakins i zasłużona statuetka za zdjęcia do Blade Runnera 2049. W KOŃCU. PO 14 NOMINACJACH. Jego walka z kapitułą była zdecydowanie bardziej bolesna niż wieloletnie wygibasy DiCaprio, bo chłop wyrzucał z siebie przez lata potok arcydzieł wizualnych. A teraz nareszcie wyszedł na scenę, zaliczył poczciwe przemówienie i mam nadzieję, że w kolejnych latach odkuje się za wszystkie te puste nominacje – co na pewno przyniesie największą korzyć widzom.

* 89-letni James Ivory jako najstarszy laureat Oscara. Niezwykłe, że tak zasłużony dla kina człowiek dopiero teraz odbiera statuetkę, ale niestety ze swoim największym dziełem, Okruchami dnia, trafił na rok Listy Schindlera. Ale to, co zrobił przy adaptowaniu książki André Acimana, jest po prostu niezwykłe – wziął momentami dosyć pretensjonalny tekst (chociaż nadal świetny) i wydestylował z niego pełnię emocji; związek bohaterów jest w filmie bardziej zwarty, natchniony. I to wszystko jest dziełem prawie stuletniego mężczyzny. Wielkie brawa, szczególnie za dystans – filmowy senior wkroczył na scenę w koszuli z podobizną… Timothée Chalameta.

* Pozytywnie zaskoczył także wybór Ikara w kategorii pełnometrażowych dokumentów, bo ta świetna produkcja zostawiła za plecami ważne tematycznie produkcje (Ostatni w Aleppo, Strong Island) i wydawało się przed galą, że nic tu nie ugra. A jednak Fogel i Netflix wychodzą ze statuetką. Warto nadrobić ten dokument o dopingu w rosyjskim sporcie, jeśli go nie znacie, bo to kuriozalna i porażająca tematyka, a odpowiedzialny za sporą część tego cyrku Grigorij Rodczenkow jest fascynującą postacią.

* Oscar za kostiumy był samograjem, bo Nić widmo to dwugodzinna fetyszyzacja mody, ale zdziwiło mnie bardzo, że to nie Daniel Day-Lewis odbierał nagrodę, a jakiś podstawiony człowiek. Nikt mi nie wmówi, że tak chorobliwie metodyczny aktor nie uszył wszystkich tych ślicznych ciuchów – widzę oczami duszy, jak zarywa kolejne miesiące, żeby każdy szew się zgadzał. Może nie chcieli mu wręczyć nagrody pod nazwiskiem „Reynolds Woodcock”? To pozostanie tajemnicą.

* Z aktorskimi wyborami zgadzam się w zupełności. Przewidywalne, ale niezwykle mocne – trochę szkoda Margot Robbie, ale w tym roku prawdziwym pomnikiem aktorstwa była Frances McDormand, która jako jedyna postanowiła zrobić na scenie jakieś show i rozruszała trochę serca i ciała zebranych swoim energicznym wystąpieniem.

A teraz wyniki, którymi nie tyle jestem jakoś szczególnie zawiedziony, bo konkurencja w tym roku była naprawdę konkretna, ile raczej niepocieszony:

* Dunkierka zgarnęła worek nagród technicznych. I super, bo to wizualna maestria, Nolan potrafi wspaniale opowiadać obrazem, ale rykoszetem dostało się przez to Baby Driver, który zasłużył chociaż na jedną figurkę. Na przykład za montaż dźwięku.

* Najlepsza piosenka: od lat jest to dziwna kategoria, gdzie wszyscy grają, a zazwyczaj wygrywają Disney/Pixar. I tak było też teraz – jasne, Remember Me z Coco o dobry utwór, znakomicie wpasowany w film, ale Sufjan Stevens zrobił w Tamtych dniach, tamtych nocach prawdziwą magię i byłoby miło, gdyby tak unikalna piosenka wygrała. Szczególnie, że Stevens od lat już dopieszcza ten jeden przebój.

* No i ta chyba najbardziej kontrowersyjna wygrana, najważniejsza, stratowana przez Internet jak Mufasa, czyli Kształt wody jako najlepszy film. Nie był to mój pierwszy wybór. Ani drugi. Ani trzeci.

Tak średnio też czwarty. Ale w żadnym wypadku nie powiem, że to zły wybór – jasne, stawka w tym roku była naprawdę mocna, a w ogólnym rozrachunku taka Nić widmo czy Trzy billboardy za Ebbing, Missouri miały mocniejsze podstawy na wbicie się w zbiorową pamięć, jako zapamiętywalny film „oscarowy”, ale… to właśnie popkulturowy składak del Toro, laurka dla pomijanych przez akademię gatunków (horror, SF), może być w końcu przełamaniem konwencji trawiących te nagrody. To śliczna baśń złożona z celnych cytatów i zwycięstwo brawurowego kina gatunkowego, czystej rozrywki. Znakomicie wyglądająca, kapitalni zagrana. A przy tym obraz dużo bardziej złożony tematycznie, niż „hehe, laska bzyka rybę”. Celebruj sukces Guillermo, ale następnym razem poszalej bardziej, jak za czasów Labiryntu fauna albo Pacific Rim. W tym roku nie wygrał może najlepszy film, ale zdecydowanie zwyciężyła miłość do kina – bo del Toro jest kinofilem ostatecznym.

I koniec końców stwierdzam, że znowu ponarzekałem, wymęczyłem się jak knur na bieżni, a za rok i tak wrócę oglądać Oscary. Niech ten karnawał trwa, niech złocą się kolejni artyści – mam tylko nadzieję, że kolejna gala będzie odważniejsza, bezczelniejsza, popuszczone zostaną zdecydowanie wodze fantazji, a aktorzy będą mieli możliwość trochę bardziej się rozluźnić.

 

A tak na koniec koniec przyznam swoje nagrody imienia Daniela Day-Lewisa za moje ulubione kreacje Oscarowe.

Greta Gerwig za lekkość, wyrazistość i urok:

 

Chadwick Boseman za to, że ma licencję na wyglądanie i za każdym razem pożera uwagę:

REKLAMA