FARGO. Genialny thriller Braci Coen… no prawie
W szerokim rozumieniu – dramat – wszechobecna cząstka ludzkiego istnienia, która nie odstępuje człowieka nawet na krok. Jednakże można się zetknąć z różnymi wersjami nieszczęścia; albo jest ono nieuniknione (fatum), albo wynika przede wszystkim z błędnych wyborów, dokonanych dzięki wolnej woli. A konsekwencją wolności mogą być straszne błędy, które prowadzą do ogromnych nieraz katastrof. I właśnie o tym opowiada film Fargo, w którym głupota szaleje na ekranie, jest głównym bohaterem tego dzieła. Reżyser nie zaangażował do filmu gwiazd z dwóch powodów, a jednym z nich jest właśnie chęć skupienia się na problemie. Fargo to mroczna opowieść o milczeniu i oporach, jakie powstają między ludźmi, ale najpierw krótko przedstawmy fabułę.
Jerry Lundegaard, główny bohater Fargo, wpada w ogromne kłopoty finansowe, ale nie jest w stanie przyznać się do tego swojemu teściowi, dlatego podejmuje się ryzykownego planu – wynajęcia dwóch opryszków do porwania jego żony dla okupu. Wydaje mi się, że pomysłowość Jerrego powinniśmy pozostawić ocenie widzów. Sytuacja oczywiście musi się wymknąć spod kontroli, bo przestępcy są przestępcami i nie zawsze można nad nimi zapanować. Oprócz tego w umowę, jaką zawarli Jerry i porywacze, ingeruje ojciec (finansujący okup), ponieważ to on chce dostarczyć pieniądze i w żaden sposób nie można go przekonać do zmiany zdania. Sprawą zaczyna się interesować policja, ale nie jest to idealny detektyw, tylko powolna funkcjonariuszka w ciąży!
Czy zatem bracia Coen ulegli mitom politycznej poprawności? Oczywiście, że nie – to, że wszyscy po kolei zaczynają popełniać błędy przybliża policjantkę coraz bardziej do rozwiązania zagadki. Ona praktycznie nic nie musi robić, bo osoby wmieszane w tę intrygę same wpadają jej w ręce. Kompletny brak wyobraźni, zero planu i w ogóle elementarnych zasad myślenia automatycznie muszą prowadzić do samodestrukcji bohaterów, prowadzących niekonsekwentne, nielogiczne i po prostu głupie działania. Fargo przypomina trochę pierwsze dzieło Coenów – Blood simple, ponieważ całe zło, jakie spotyka bohaterów, znowu jest powodowane idiotycznym formalizmem, strachem i obawą przed szczerą rozmową z drugim człowiekiem. Akcja dzieje się w małym, prowincjonalnym miasteczku, gdzie mąż nie jest w stanie bez oporów porozmawiać z teściem i otwarcie przedstawić mu sytuację. Ten właśnie skostniały układ w połączeniu z największą wadą ludzkiej egzystencji – głupotą – prowadzi nieuchronnie do tragedii. Tak mniej więcej wygląda fabuła, która jest trzonem pod bardzo ciekawie skonstruowany scenariusz, zakończony w sposób interesujący (uwaga na piłę!). Jednak tak jak w każdym innym dziele Coenów, chociaż fabuła jest istotna, to tak naprawdę chodzi o coś innego, czyli o odmienne spojrzenie na gatunek będący formą filmu.
Mamy tutaj do czynienia z thrillerem (przyprawionym czarnym humorem), w którym postaci i sytuacje są naturalne i każdy najmniejszy szczegół dodaje im dodatkowej dawki realizmu; nawet scena porwania nie może przebiec w sposób standardowy i do samego końca nie wiemy, czy dojdzie ono do skutku, mimo iż podobno zajęli się tym profesjonalni kryminaliści – trochę sprzeczna para Steve’a Buscemiego i Petera Stormare’a. Bracia Coen uderzają nas chłodnym obrazem, który pokazuje, że historia rzeczywiście wydarzyła się naprawdę. Jerry Lundegaard mógłby być naszym sąsiadem, a Marge Gunderson (policjantka – oskarowa rola Frances McDormand) naszą przyjaciółką od serca, która w kilku scenach filmu okazuje się być zwykłą kobietą, prowadzącą nudne i wiejskie życie. Jednakże dla mnie najistotniejsza pozostaje para porywaczy, która moim zdaniem odegrała najważniejszą rolę w filmie.
Przypomnijmy sobie typowe obrazy sensacyjnie. W każdym z nich czarne charaktery starają się być wymowne, teatralne i zachowują się jakby grały specjalnie dla publiczności. Zawsze chcą otwarcie prezentować swoją logikę i motywy postępowania, a oprócz tego zależy im bardzo na tym, żeby przypodobać się widzom. Dla mnie modelowym tego przykładem jest Pulp fiction (krótka uwaga – nie uważam tego filmu za “typowy obraz sensacyjny”), gdzie Samuel L. Jackson nieraz na siłę manifestuje swoje przekonania, które nota bene mogą wynikać z błędnej interpretacji rzeczywistości (to tak na marginesie – a’ propos dziur w ścianie…). W Fargo Peter Stormare jest milczący i brutalny, a jego partner (Steve Buscemi) bez przerwy wygadany i ciągle mówiący bzdury, chociaż nieraz ma dosyć słuszne zastrzeżenia do “kolegi po fachu”. Generalnie kidnaperzy nie dbają o żadne szczegóły i nic nie planują, a po prostu realizują zamierzenia – porwać i oddać za okup. Wymieniają między sobą tylko niezbędne informacje, nie prowadząc rozmów na żadne tematy, ani nie dywagując na temat rozdziału 25, wersu 17 Księgi Ezechiela…(przepraszam za czepianie się Pulp Fiction – zresztą to film o czymś innym).
Fargo uderzył mnie realizmem, jednak wydał mi się filmem nudnym, który zaczyna się ciągnąć, a jego sceny za dużo poświęcają uwagi rzeczom nieistotnym – zdaję sobie sprawę, że na tym polega kreowanie przez Coenów obrazu rzeczywistości, ale widać tutaj wyraźną przesadę. Zwłaszcza jeśli doda się fakt, iż brakuje w filmie humoru, który pojawia się zdecydowanie za rzadko, a przecież jest to sprawdzona rzecz, będąca gwarantem sukcesu zdolnej pary rodzeństwa. Jeśli uznamy, że Barton Fink został nakręcony po to, żeby zdobyć Złotą Palmę, to można spokojnie powiedzieć, że Fargo to dzieło, które miało zapewnić statuetkę Oscara (najlepszy scenariusz). Joel i Ethan Coenowie i tym razem umiejętnie zabawili się schematami, ale zapomnieli o swojej sile – absurdalnym i śmieszącym do łez stylem opowiadania, ale pewnie o to im chodziło, bo w końcu Akademia Filmowa nie lubi komedii.
Autorem tekstu jest Mateusz Nowak.
Tekst z archiwum film.org.pl.