KOLEJNOŚĆ DOWOLNA. Nie zawsze trzeba zaczynać od początku
Terminator 2: Dzień sądu
Gdy James Cameron wprowadza na ekrany wersję 3D i planuje kolejne części, ja wracam pamięcią do pierwszej projekcji Terminatora 2: Dnia sądu. To pierwszy film o elektronicznym mordercy, który trafił do mnie z całkowicie legalnej wypożyczalni działającej w… warzywniaku. Takie to były czasy, że obok marchewek i pietruszek na motocyklu siedział Arnold ze spluwą. Film trzeba było oddać dzień później, a zatem na powtórki mogłem liczyć za pośrednictwem pirackich kopii. Długo trwało, zanim w ręce wpadł mi pierwszy Terminator. Na tyle długo, że zdążyłem już totalnie odpłynąć po kolejnym seansie Dnia sądu – do dziś pozostającego dla mnie wzorem połączenia kina akcji, science fiction i nowatorskich efektów specjalnych. Śmiem twierdzić, że nikt wcześniej ani nikt później (jak dotąd) nie przeskoczył poprzeczki zawieszonej przez Camerona.
Jakim więc cudem pierwsza część Terminatora mogła się obronić w tej nierównej walce z Dniem sądu? W końcu znałem już całą historię, a efekty specjalne nie wytrzymywały porównań z tym, co technicy-magicy wymyślili w części drugiej. Jednak był jeden składnik sprawiający, że pierwsza odsłona wcisnęła mnie w fotel równie mocno. Nawet jeśli wiemy, iż w Dniu sądu wszystko (prawie) skończy się uściskiem dłoni między Sarą Connor i T-800, to właśnie film roku 1984 wywołuje uczucie pierwotnego lęku. Przyglądając się pojedynkowi między T-800 i T-1000 w Dniu sądu, drżałem o losy tego pierwszego, choć i tak miałem poczucie, że siły są – chociaż w miarę – wyrównane. Oglądana później część pierwsza genialnie zburzyła tę chwiejną równowagę i wiarę, że ludzie mogą pokonać maszyny.
Obcy: decydujące starcie
Podobne wpisy
I znów ten Cameron i kolejna historia związana w wypożyczalnią. Tym razem taką normalną i najlepszą w mieście. Wśród kaset w dziale “horror” znajdowały się dwie z (wówczas) trzech części opowieści o zmaganiach dzielnej Ellen Ripley. Części pierwszej – brak. Siłą rzeczy sięgnąłem więc po drugą.
Efekt seansu był taki, że dzieło Jamesa Camerona na jakiś czas skutecznie odstraszyło mnie od ksenomorfów. A przeraził mnie nie sam film, ile znajdujący się przed nim trailer części pierwszej. Bo Obcy – decydujące starcie (jak wiadomo, wcale nie takie decydujące) to oczywiście świetna rozwałka, bawiłem się na nim doskonale, ksenomorfy i ich królowa straszyły jak należy (nie mówiąc już o genialnym pojedynku z Ripley), ale to późniejszy o ładne kilka lat seans Obcego – ósmego pasażera “Nostromo” uświadomił mi, że w kinie grozy i horrorach będę poszukiwał filmów skromniejszych, pobudzających pierwotne lęki niż tych rozbuchanych, z wyskakującymi zza rogu potworami.
Rambo II i Rambo III
Pozornie mogę sobie trochę zaprzeczyć, a wy możecie mi to wypomnieć, ale w przypadku Rambo – odwrotnie niż przy Obcym – wolę tępą rozwałkę niż samotną walkę głównego bohatera. Cóż, taki urok ery VHS-ów. Część druga – a chyba jeszcze bardziej część trzecia – to nawalanka doskonała. Idealne kino ery Reagana z dobrymi Amerykanami, złymi Wietnamczykami torturującymi głównego bohatera i jeszcze gorszymi Rosjanami. Po ich obejrzeniu Rambo – pierwsza krew nigdy mi tu nie pasowała. To film z innej galaktyki. Całkiem niezły, momentami nawet bardzo dobry. Niestety chyba zawsze od Johna Rambo oczekiwałem raczej dziesiątek lub setek wyciętych w pień przeciwników (ponoć w Rambo III padają 132 trupy) niż rozważań na temat godności i innych poważnych dyskusji.
Rambo – pierwszą krew widziałem po raz pierwszy chyba w liceum. Obejrzałem ją z przyjemnością, ale bez wielkich emocji. I nadal cieszę się, że filmowcy odeszli od literackiego pierwowzoru, więc John Rambo nie podzielił losu bohatera książki Davida Morrella. Filmowy ciąg dalszy to już historia pięknej, nie tylko hollywoodzkiej, rozpierduchy.