search
REKLAMA
Ranking

KOLEJNOŚĆ DOWOLNA. Nie zawsze trzeba zaczynać od początku

Szymon Pewiński

6 września 2017

REKLAMA

Terminator 2: Dzień sądu

Gdy James Cameron wprowadza na ekrany wersję 3D i planuje kolejne części, ja wracam pamięcią do pierwszej projekcji Terminatora 2: Dnia sądu. To pierwszy film o elektronicznym mordercy, który trafił do mnie z całkowicie legalnej wypożyczalni działającej w… warzywniaku. Takie to były czasy, że obok marchewek i pietruszek na motocyklu siedział Arnold ze spluwą. Film trzeba było oddać dzień później, a zatem na powtórki mogłem liczyć za pośrednictwem pirackich kopii. Długo trwało, zanim w ręce wpadł mi pierwszy Terminator. Na tyle długo, że zdążyłem już totalnie odpłynąć po kolejnym seansie Dnia sądu – do dziś pozostającego dla mnie wzorem połączenia kina akcji, science fiction i nowatorskich efektów specjalnych. Śmiem twierdzić, że nikt wcześniej ani nikt później (jak dotąd) nie przeskoczył poprzeczki zawieszonej przez Camerona.

Jakim więc cudem pierwsza część Terminatora mogła się obronić w tej nierównej walce z Dniem sądu? W końcu znałem już całą historię, a efekty specjalne nie wytrzymywały porównań z tym, co technicy-magicy wymyślili w części drugiej. Jednak był jeden składnik sprawiający, że pierwsza odsłona wcisnęła mnie w fotel równie mocno. Nawet jeśli wiemy, iż w Dniu sądu wszystko (prawie) skończy się uściskiem dłoni między Sarą Connor i T-800, to właśnie film roku 1984 wywołuje uczucie pierwotnego lęku. Przyglądając się pojedynkowi między T-800 i T-1000 w Dniu sądu, drżałem o losy tego pierwszego, choć i tak miałem poczucie, że siły są – chociaż w miarę – wyrównane. Oglądana później część pierwsza genialnie zburzyła tę chwiejną równowagę i wiarę, że ludzie mogą pokonać maszyny.

Obcy: decydujące starcie

I znów ten Cameron i kolejna historia związana w wypożyczalnią. Tym razem taką normalną i najlepszą w mieście. Wśród kaset w dziale “horror” znajdowały się dwie z (wówczas) trzech części opowieści o zmaganiach dzielnej Ellen Ripley. Części pierwszej – brak. Siłą rzeczy sięgnąłem więc po drugą.

Efekt seansu był taki, że dzieło Jamesa Camerona na jakiś czas skutecznie odstraszyło mnie od ksenomorfów. A przeraził mnie nie sam film, ile znajdujący się przed nim trailer części pierwszej. Bo Obcy – decydujące starcie (jak wiadomo, wcale nie takie decydujące) to oczywiście świetna rozwałka, bawiłem się na nim doskonale, ksenomorfy i ich królowa straszyły jak należy (nie mówiąc już o genialnym pojedynku z Ripley), ale to późniejszy o ładne kilka lat seans Obcego – ósmego pasażera “Nostromo” uświadomił mi, że w kinie grozy i horrorach będę poszukiwał filmów skromniejszych, pobudzających pierwotne lęki niż tych rozbuchanych, z wyskakującymi zza rogu potworami.

Rambo II i Rambo III

Pozornie mogę sobie trochę zaprzeczyć, a wy możecie mi to wypomnieć, ale w przypadku Rambo – odwrotnie niż przy Obcym – wolę tępą rozwałkę niż samotną walkę głównego bohatera. Cóż, taki urok ery VHS-ów. Część druga – a chyba jeszcze bardziej część trzecia – to nawalanka doskonała. Idealne kino ery Reagana z dobrymi Amerykanami, złymi Wietnamczykami torturującymi głównego bohatera i jeszcze gorszymi Rosjanami. Po ich obejrzeniu Rambo – pierwsza krew nigdy mi tu nie pasowała. To film z innej galaktyki. Całkiem niezły, momentami nawet bardzo dobry. Niestety chyba zawsze od Johna Rambo oczekiwałem raczej dziesiątek lub setek wyciętych w pień przeciwników (ponoć w Rambo III padają 132 trupy) niż rozważań na temat godności i innych poważnych dyskusji.

Rambo – pierwszą krew widziałem po raz pierwszy chyba w liceum. Obejrzałem ją z przyjemnością, ale bez wielkich emocji. I nadal cieszę się, że filmowcy odeszli od literackiego pierwowzoru, więc John Rambo nie podzielił losu bohatera książki Davida Morrella. Filmowy ciąg dalszy to już historia pięknej, nie tylko hollywoodzkiej, rozpierduchy.

REKLAMA