HORRORY, które pokazują KONIEC ŚWIATA
Demoniczna inwazja, inwazja obcych, apokalipsa zombie – to bodaj najczęstsze motywy horrorów, które przedstawiają koniec świata. W kategorii filmów grozy nie jest to jednak częste. Twórcy horrorów wolą raczej bardziej lokalne historie, sprowadzone do kilku osób, a maksymalnie do jednego miasteczka. W takich miejscach strach lepiej się kondensuje. Ograniczona przestrzeń mocniej straszy, gdyż daje widzom podświadome wrażenie zamknięcia, ciasnoty, braku alternatywy w postaci innych ludzi, do których nie można zwrócić się o pomoc. A tak cały świat, nawet dotknięty apokalipsą, nie jest tak dobrym nośnikiem grozy. Niektórzy twórcy jednak próbują się z takim szerokoplanowym horrorem mierzyć i muszę przyznać, że Carpenterowi i Cronenbergowi idzie to najdoskonalej. Pozostali walczą z tematem z lepszym lub gorszym skutkiem. Wybija się Krasiński, chociaż wydaje się, iż temat ciszy w horrorze został już przez niego wyczerpany na tyle, że nie ma sensu tej serii dalej ciągnąć. Jak zawsze w takich tekstach, czekam na wasze propozycje, bo okres Halloweenowy sprzyja straszeniu się przed ekranem.
„Dreszcze”, 1975, reż. David Cronenberg
David Cronenberg wkroczył do świata filmu gwałtownie i kontrowersyjnie. Zrobił to za pomocą Zbrodni przyszłości oraz Stereo. Dreszczami jednak przypieczętował swój styl reżyserski, który chociaż pełen jeszcze nieociosanych elementów, przybrał określony do dzisiaj kształt. Fabuła produkcji opowiada o wieżowcu, którego mieszkańcy zostają zainfekowani pasożytem. Pasożyt ten ma specyficzny sposób rozprzestrzeniania się. Wywołuje u żywicieli niekontrolowane zachowania seksualne. Ludzie stają się masowymi gwałcicielami. W ten sposób zakażona może zostać cała planeta, tylko co później? Gdy zabraknie żywicieli, nawet sam pasożyt skazany zostanie na wymarcie.
„Martwa strefa”, 1983, reż. David Cronenberg
Znakomita rola Christophera Walkena w nieoczywistym horrorze o wymowie społecznej i politycznej. Główny bohater budzi się ze śpiączki po 5 latach. Całe jego życie leży już w gruzach. Wydaje mu się, że jego egzystencja jest już tylko trwaniem, aż pojawiają się wizje. Johnny Smith, kiedy kogoś dotyka, widzi jego przyszłość oraz szansę na jej zmianę. Tak się jednak składa, że na jednym z wieców wyborczych Johnny ściska rękę Grega Stillsona, który stara się o elekcję, i wtedy życie bohatera filmu nabiera nowego znaczenia. Zbliża się prawdziwa apokalipsa, bez zombie, ale z milionami trupów. Martwa strefa może nie jest stricte horrorem, ale niezłym thrillerem psychologicznym o wielowątkowości czasu i jego nieuniknionym upływie.
„Inwazja łowców ciał”, 1978, reż. Philip Kaufman
Inwazja łowców ciał z 1978 roku to jeden z najlepszych remake’ów, jakie kiedykolwiek powstały, a to głównie ze względu na mroczny finał. W ostatniej scenie Matthew Bennell (Donald Sutherland) spotyka się z Nancy Bellicec (Veronica Cartwright). Obcy przybysze jeszcze jej nie opanowali. Kobieta jest przekonana, że w zniszczonym świecie Matthew pomoże jej przetrwać. Podchodzi do niego z uśmiechem, a on nagle się zmienia – robi tę słynną minę i pozę, aż widz dostaje gęsiej skórki. Pokazuje na Nancy, ujawniając wszystkim dookoła, że została jeszcze ona do zainfekowania. Oczywiście, można się domyślić, że konsekwencją tego jednostkowego spotkania jest zagłada całej rasy ludzkiej, a więc nasz gatunkowy koniec świata.
„W paszczy szaleństwa”, 1994, reż. John Carpenter
John Carpenter również zaprezentował widzom horrory, które opisują, jak mógłby skończyć się nasz świat. Nakręcił więc coś w rodzaju trylogii o apokalipsie. W Coś Ziemię mógłby więc zdominować polimorficzny gatunek kosmicznego organizmu, który umie podszyć się pod każdego, a więc nikt nie byłby w stanie go wykryć. Książę ciemności zaś opowiada o starciu z synem Szatana, który z pomocą swojego ojca chce przejąć władzę nad światem. Trzecia część apokalipsy Carpentera, czyli W paszczy szaleństwa powraca do tematu metafizycznego zła, lecz tym razem nie jest mowa o Szatanie, lecz o pisarzu, który za pomocą tylko swojego pisania i sławy wywołuje masową epidemię morderstw, czym doprowadza do upadku cywilizacji. W oszałamiającym finale główny bohater opuszcza zrujnowany szpital psychiatryczny, żeby ostatecznie dopiero w kinie uświadomić sobie, na czym polegała nieuchronność zagłady ludzkości.
„Ciche miejsce”, 2018, reż. John Krasinski
Siłą tego filmu jest tajemnica. Im dłużej odkładane jest rozwiązanie, a więc ekspozycja antagonisty, tym film jest ciekawszy. Zagłada na świat przyszła z kosmosu, czego bardzo długo nie wiedzieliśmy. Genezę apokalipsy wyjaśnił dopiero John Krasinski: To z całą pewnością kosmici. Istoty te ewoluowały i stały się perfekcyjnymi maszynami do zabijania. Ukształtowały się na planecie, na której nie ma ani ludzi, ani przede wszystkim światła, stąd też nie potrzebowały oczu i stały się wrażliwe tylko na dźwięki. Podczas procesu ewolucji miały wielu wrogów, przed którymi musiały się bronić, dlatego są tak dobrze opancerzone. Co więcej, udało im się także przetrwać eksplozję na ich planecie. Przetrwały, przemieszczając się na meteorytach. Bardzo trudno je zabić. Dopóki nie otworzą swojego pancerza w okolicach głowy, są całkowicie nietykalne.
„World War Z”, 2013, reż. Marc Forster
Nakręcony na podstawie powieści Maxa Brooksa World War Z wśród widzów przyjął się znakomicie, chociaż krytycy mieli różne opinie. Kosztował aż 190 milionów dolarów, co trudno przełożyć na dość mierne efekty wizualne, zwłaszcza masowo kłębiących się zombie, które wyglądają jak niskiej jakości ludziki z gry komputerowej. Niemniej niewiele zabrakło do 600 milionów dolarów zarobku, co oznacza, że film się zwrócił. A fabuła jest dość prosta. Na Ziemi pojawia się tajemniczy wirus, który infekuje ludzi, a ci poprzez ugryzienia roznoszą go po całej populacji. Ratunkiem jeszcze szczepionka, tylko czy naukowcy zdążą ją przygotować, nim zakażeni będą już wszyscy?
„Ostatnia zima”, 2006, reż. Larry Fessenden
Zadanie wyłącznie dla wytrwałych – odkryć, co zobaczyła Abby Sellers po wyjściu ze zrujnowanego szpitala. Kamera tego widzom nie pokazała, zresztą celowo. Świat jednak nie został skuty lodem, więc atak wiecznej zimy odpada. Stało się coś innego. Ponad wszelką jednak wątpliwość działania człowieka wobec natury doprowadziły do pełnej grozy zagłady. A zaczęło się dość niewinnie – na Alasce grupa pracowników kompanii naftowej próbowała założyć bazę w jeszcze dziewiczym terenie, czym doprowadziła do przebudzenia się tajemniczych sił. To była ta kropla, która wywołała lawinę apokalipsy.
„Legion”, 2010, reż. Scott Stewart
Produkcja jest uznawana za nieudaną. Faktycznie, liczyłem na mocną akcję, a dostałem patetyczne przemowy o dobru i złu. Najciekawszym elementem, chociaż zmarnowanym, jest główny motyw. Apokalipsa faktycznie wydarza się na Ziemi, lecz dokonują jej nie demony, ale anioły. Zstępują one na Ziemię, żeby wybić całą ludzkość. Ratunkiem dla ludzi jest jeszcze nienarodzone dziecko, ktoś w rodzaju Mesjasza, który może powstrzymać zagładę, ale anioły z pewnością je również uśmiercą. Jeden z aniołów się jednak buntuje wobec tego masowego mordu, a gra go aktor o nieco anielskiej urodzie – Paul Bettany.
„Cloverfield Lane 10”, 2016, reż. Dan Trachtenberg
Fabuła Cloverfield Lane 10, skonstruowana jest w ten sposób, żeby finał był jedynie podsumowanie i zwieńczeniem zbudowanego wcześniej napięcia. Tak więc, jeśli zna się finałowy twist, film straci właściwie całą swoją moc przyciągania do ekranu. W pewnym sensie można więc powiedzieć, że produkcja Trachtenberga jest jednokrotnym wystrzałem, ale za to jakim. Właściwie ewentualna apokalipsa, która dzieje się gdzieś tam na zewnątrz atomowego bunkra, nie ma dla widza emocjonalnego znaczenia. Ma za to strach, co inny człowiek może zrobić innemu jeszcze, nim nastąpi koniec świata.
„I stanie się koniec”, 1999, reż. Peter Hyams
Zestawienie to kończę horrorem egzotycznym pod względem aktorskim – główną rolę gra w nim Arnold Schwarzenegger starający się ochronić pewną kobietę przed zakusami Szatana, który chce spłodzić z nią dziecko i zawładnąć światem. W roli władcy piekieł wystąpił Gabriel Byrne, jedyny jasny punkt tej produkcji, Schwarzenegger bowiem nie poradził sobie aktorsko, co zupełnie nie dziwi. Horrory wymagają bardzo aktywnego emocjonalnie udziału w fabule, filmy akcji nie potrzebują zaś aż takich starań. Arnie więc pozostał sobą, podczas gdy świat dookoła wymagał od niego bardziej autentycznego okazywania strachu przed demonami.