KSIĄŻĘ CIEMNOŚCI. W paszczy Carpentera
Im dalej w nowe tysiąclecie, tym więcej powszechnych wyrazów uznania pada pod adresem Johna Carpentera. Reżyser przygasł jako twórca (przynajmniej filmowy, bo jako muzyk odnosi sukcesy), za to rośnie w siłę jako legenda. Świat nie zapomina o takich obrazach, jak Halloween, Atak na posterunek 13 czy Coś. Pamiętamy także o Oni żyją czy Wielkiej drace w chińskiej dzielnicy – bardzo mozolnie tężejących w kultowości. Tak, w dorobku reżysera jest wiele świetnych pozycji, które pozycję wyrabiały dekadami. Dziś o filmie, który chyba jednak nigdy nie został doceniony. Rzadko się o nim mówi czy pisze; nie trafia do zestawień najlepszych horrorów, a telewizja nie zrobiła z niego pupilka. Książę ciemności pozostaje w cieniu. Dziwna sprawa. Mamy tu przecież wyborny straszak, nieosiągający może poziomu Lśnienia, ale tak klimatyczny i wypełniony grozą, że jako fan gatunku zalecić mogę tylko wielokrotny seans. Poza tym dzięki niemu wiemy, że kiedy Carpenter przeżywa fascynację fizyką teoretyczną, to na ekrany zawita rzyganie z ust do ust zielonym, diabelskim glutem, samopodrzynanie gardła i stylowe szaleństwo w cieniu nieziemskiej inwazji.
Ksiądz Loomis odnajduje w lochach kościoła wielki pojemnik z zieloną substancją. Jest to pradawne zło. Być może to, które zwykło się określać szatanem. Oprócz połyskującej mazi jest jeszcze wielka stara księga; trzeba ją przetłumaczyć, żeby odkryć tajemnicę znaleziska. Ksiądz wzywa na pomoc znajomego profesora wraz z grupą studentów. W kościele pojawia się mnóstwo nowoczesnej aparatury i specjaliści z różnych dziedzin nauki będą mogli przyjrzeć się dziwnemu bytowi. A tymczasem wokół budynku zaczynają się gromadzić bezdomni – apatyczni i w stanie jakiegoś transu…
Carpenter to firma z tradycją. Twórca świadomy, ukierunkowany i konsekwentny. Jak coś kręci, to z potrzeby serca. Jest jak nastolatek, który nigdy nie przestał kochać potworów, statków kosmicznych i portali do innych wymiarów. Ale reżyserski ster trzyma mocno. Zazwyczaj stawia na klarowną narrację, precyzyjny scenariusz; wie, że bez dyscypliny nie ma grozy. Niewielkie budżety nie pozwalają mu na zatrzęsienie efektów specjalnych i setki wybuchów, więc opiera swoje pozycje o nastrój i napięcie. Jeśli szarżuje, to świadomie i interesująco (Wielka Draka w chińskiej dzielnicy czy – częściowo – Oni żyją). Kiedy jednak chce naprawdę straszyć, dba o to, żeby współczesny widz dostał coś więcej niż wiszące w powietrzu prześcieradło z wycięciami na oczy. Carpenter traktuje widza i gatunek poważnie. Dokładnie tak jest tutaj. Książę ciemności to horror w tonacji serio.
Za punkt wyjścia posłużył tu serial BBC z lat 50. (i jego pełnometrażowe odpryski, wyprodukowane przez legendarne studio Hammer) z profesorem Quatermassem – naukowcem konfrontującym się z mrocznymi tajemnicami i kosmicznymi siłami. Carpenter postanowił nawiązać do wiekowej serii, ścierając racjonalność z obcą, złowrogą siłą, ale teatralne i naiwne chwyty z oryginału nie mogły się sprawdzić w latach 80. Reżyser użył więc wszystkich dostępnych środków, żeby współczesny mu widz poczuł na karku oddech złego – a wraz z nim lęk. Moim zdaniem udało się. To, co odróżnia ten film od innych horrorów z lat 80. (i nie tylko), to jego niepodrabialna carpenterowskość. Oto film klimatu. Wysmakowane dziwadło, istne kłębowisko klisz i chwytów z wielu horrorów, ale posklejanych fachowo i z miłością do gatunku za pomocą kapitalnego nastroju. Mam tu na myśli pierwszorzędną atmosferę napięcia i oczekiwania, która bierze widza w kleszcze, a potem wrzyna się dalej i dalej.