Gdy NAPIĘCIE… NIE ROŚNIE – 10 filmów z PRZEDWCZESNĄ KULMINACJĄ
Nigdy nie byłem zwolennikiem słynnej sentencji Alfreda Hitchcocka, jakoby film miał zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno rosnąć. Nawet w filmach o trzęsieniu ziemi, jak na przykład, tytuł niespodzianka, Trzęsienie ziemi z Charltonem Hestonem, był to punkt kulminacyjny, do którego prowadziło odpowiednio budowane napięcie, a nie na odwrót. Film zwyczajnie w świecie nie może zaczynać się tym umownym trzęsieniem ziemi, czyli – przynajmniej jak ja to rozumiem – najlepszym, najmocniejszym elementem dramaturgicznym i/lub wizualnym, bo niby jak po czymś najlepszym, dalej ma być jeszcze lepiej? No spróbujcie sobie wyobrazić taki Szósty zmysł zaczynający się od najmocniejszej sceny, gdy, no wiecie, Bruce Willis dowiaduje się, dlaczego Cole z nim gadał. No i niech teraz napięcie spróbuje rosnąć… Oczywiście powyższe rozważania należy traktować pół żartem, pół żartem, czyli w sumie całkiem żartem, bo doskonale wiem, o co chodziło Hitchcockowi. Mnie chodzi z kolei o to, że niektórzy reżyserzy być może nieświadomie wzięli sobie sentencję mistrza suspensu za bardzo do serca i czasem wyszło z tego coś dobrego, jak na przykład w Poszukiwaczach zaginionej Arki, Obcym: 8. pasażerze „Nostromo” czy w pierwszej odsłonie Mission: Impossible, a częściej wychodziło z tego coś… mniej dobrego, jak w przykładach poniższych. W nich bowiem twórcy pokazali kulminację / najlepszą akcję / największe stężenie dramaturgiczne właśnie w pierwszych minutach lub gdzieś w połowie seansu, miast zostawić najlepsze na koniec! I tak często po przysłowiowym trzęsieniu ziemi napięcie nie rosło, lecz zaczęło się mniej widowiskowe ratowanie ocalałych i sprzątanie po kataklizmie.
Mission: Impossible – Rogue Nation, 2015
Gdy tylko ujrzałem ujęcie z Tomem Cruise’em trzymającym się drzwi startującego Airbusa A400M, wiedziałem, że w kinie ta scena urwie mi łeb i zagra nim w polo, i że będzie to kulminacja godna pierwszej części M:I z finałem na pędzącym pociągu TGV. Tymczasem siedzę sobie w kinie, misja niemożliwa się zaczyna, a tu ni stąd ni z owąd bez żadnej podbudowy dramaturgicznej, w kadr wbiega Tom Cruise i drze się jak zarzynany: Benji open the door! Open the door! The door! Door! Po chwili wtóruje mu już połowa obsady piątej części cyklu, drąc się na biednego Benjiego. Samolot startuje, piękne ujęcie znane z trailera następuje… a ze mnie schodzi powietrze, jak ze szmacianej mokrej futbolówki, którą w podstawówce dostałem w dziób tak mocno, że do dziś mam skrzywioną przegrodę nosową, bo oto mamy piątą minutę filmu i jest już PO akcji, na którą czekałem z wiadrem popcornu przez 30 minut reklam! Nie zdążyłem zjeść choćby ziarenka, bo ci dranie dali najlepszą akcję na samym początku filmu! I co ja mam niby teraz oglądać, na co ja mam czekać, na czym mam jeść ten popcorn skoro wiem, że niczego lepszego już mi w tej części nie pokażą? Owszem, dali jeszcze potem spoko pościg BMW wąskimi uliczkami i eleganckie śmiganko na ścigaczu, ale ten need for speed powinien film otwierać, a kończyć go powinna właśnie niesamowita sekwencja z Cruise’em uczepionym transportowca. Amen. Na koniec mały product placement: o dziesięciu najlepszych moim zdaniem scenach akcji w serii Mission: Impossible pisałem TUTAJ.
Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia, 2001
Na pierwszej części trylogii Petera Jacksona byłem w kinie trzy razy, i to głównie dla prologu. Te kilkadziesiąt sekund od chwili ukazania maszerującej armii ludzi i elfów, do ujęcia, na którym łepetyna udupionego Saurona upada z hukiem na glebę, rozłożyła mnie na łopatki jak Najmana i rozgrzała do czerwoności pręta w elektrowni jądrowej w trakcie awarii. To w tych kilkudziesięciu sekundach kumulował się cały obłędny klimat i nastrój, jaki życzyłem sobie oglądać zarówno przez cały film, jak i całą trylogię. Owszem, w dalszej części Drużyny Pierścienia świetnych scen nie brakowało, była choćby widowiskowa gra w zbijaka w Morii czy pamiętne czerwone światło stopu na przejściu dla Balroga. Nic jednak w moich oczach nie pobiło stopniem epickości tych kilkudziesięciu sekund prologu, gdzie znalazły się takie ujęcia-perełki-petardy, jak kamera unosząca się wzdłuż klifu z Orkami zeń spadającymi, Elrond mrużący oko, gdy strzała śmignęła mu blisko ucha (hmm narządy połączone?), synchroniczna obrona mieczo-włóczniami przez elfy, czy w końcu umierający Sauron falą uderzeniową ścinający z nóg armię orków. Żadne tam późniejsze zjeżdżalnie dla Legolasa tzn. Olifanty, Balrogi, Szeloba, Drzewce, obrona Helmowego Jaru czy inny powrót Króla; to prolog Drużyny Pierścienia jest tym najbardziej spektakularnym momentem trylogii, i potem nic mu nie dorównało, choć bywało blisko.
X-Men: Apocalypse, 2016
Musiałem dobrą chwilę pogrzebać w sieci, żeby w ogóle przypomnieć sobie, z której części serii X-men pochodzi prześwietna scena, w której Quicksilver, ratując wszystkich, a zwłaszcza psa i kawałek pizzy, ma jeszcze dostatecznie dużo czasu, aby się powygłupiać (w sumie nie wiadomo przed kim, bo przecież nie mógł wiedzieć, że go oglądamy) i zaplanować ratunek w najdrobniejszych szczegółach, w rytm piosenki Sweet Dreams zespołu Eurythmics. To, że w ogóle nie pamiętałem filmu, z którego pochodzi ta scena, co było przed nią i co było po niej, świadczy o jej wyjątkowości, ale też o marności całej reszty nowszych odsłon franczyzy X-men. O niepodrabialności tej sekwencji w zwolnionym do granic slow-motion zwolnionym tempie świadczy to, że ani Sonic w filmie Sonic, ani Black Adam w filmie Black Adam, robiąc to samo co Quicksilver, nie zdołali zbliżyć się do poziomu jej ogólnie pojętej i cudownie ładnie wyrażonej na ekranie, że tak się z angielska wyrażę, ekstraordynarności.
Stranger Things – sezon 4, epizod 4, 2022
Nie jestem jakimś wielkim fanem serialu Stranger Things, ale dzielnie śledzę losy dzieciaków z Hawkins. Sezony od drugiego wzwyż mimo braku szans doskoczenia jakością do pierwszego jako tako trzymają poziom, zapożyczając wciąż sporo od mojego ukochanego anime Akira i oglądają się całkiem przyjemnie. Jedyne, co mi trochę zaczyna nie leżeć, to aktorska gra na jednej nucie Jedenastki i dłużyzny dialogowe pod koniec sezonu czwartego, rozciągniętego niczym Elastyna z Iniemamocnych. Ale główną bolączką czwartego sezonu jest to, że twórcy wypstrykali się z najlepszego już… w czwartym odcinku, kapitalną, wzruszającą i porywającą sceną ucieczki Max przed Vecną w rytm piosenki Kate Bush Running Up That Hill. Nawet późniejsze o kilka odcinków wygibasy z gitarą do kawałka Metalliki Master of Puppets czy śmierć jednego z bohaterów oraz w zamyśle bardzo dramatyczny i widowiskowy finał, który dwoił się, troił, a nawet czworzył, by przebić scenę z Max, nie miał szans choćby musnąć poprzeczki zawieszonej przez wspomnianą sekwencję. I tak oto najbardziej emocjonującą scenę sezonu czwartego dostaliśmy nie w ostatnim, a w czwartym odcinku, czyli bliżej startu niż mety, a nie tak powinno być.
Avengers: Czas Ultrona, 2015
Pozostaję zapewne w bardzo wąskim gronie widzów, którym najbardziej ze wszystkich odsłon Avengers podobała się część pierwsza. Jak dla mnie w jedynce nie było jeszcze tego przesytu (o nim pisałem TUTAJ), który zalał mnie w Wojnie bez granic i Końcu gry. Było to bowiem pierwsze takie spotkanie na jednym ekranie ekipy bohaterów, nowatorskie i świeże, był też najlepszy humor i chemia między postaciami, a sam film był największym widowiskiem, być może po części za sprawą mojego ulubionego formatu filmowego 16:9 (więcej o znaczeniu aspektów obrazu pisałem TUTAJ). Ale nie o tym miałem pisać, lecz o części drugiej, a ta srogo mnie zawiodła dłużyznami, słabym humorem, czerstwym czarnym charakterem i miałkim finałem o walce z tymże, którego miejscem uczyniono, ja pierdziu, kawałek ziemi unoszący się w powietrzu ze spadającymi ludźmi, których zespół Avengers musiał łapać w locie. Co dziwne, za film odpowiedzialny był ten sam Joss Whedon, który nakręcił kapitalną część pierwszą. Jedyną sceną Czasu Ultrona, w której widać przebłyski geniuszu i sprawną rękę twórcy Serenity, było megafajne starcie Iron Mana z zaczarowanym Hulkiem siejącym swoje rozwścieczenie po Johannesburgu. Panowie demolują miasto tak bardzo, że Tony Stark zaczyna je kupować, a moment go sleep! go sleep! go sleep! jako sprawne połączenie humoru i ogólnie pojętej fajności, pozostanie na zawsze w mojej pamięci, odwrotnie niż reszta filmu przed i po tym pięknym spektaklu zniszczenia.