Gdy NAPIĘCIE… NIE ROŚNIE – 10 filmów z PRZEDWCZESNĄ KULMINACJĄ
Desperado, 1995
Przyznajcie szczerze, pamiętacie finałową strzelaninę z Desperado? Nie? Ja też nie. No bo w sumie to nie było finałowej strzelaniny. Do dziś nie mogę uwierzyć, że w filmie usianym akcją, strzelaninami, pistoletami, karabinami, nożami, rakietami z kontrabasu, miną przeciwpiechotną z fletni Pana i bombą atomową z fortepianu, w finale zabrakło strzelaniny totalnej, krwawej masakry bronią pół, 3/4 i całkiem automatyczną. W finale Antonio zabija po prostu swojego brata, a reszta jego ekipy (brata, nie Antonia) w zasadzie nie wiadomo, co robi, stoi i się patrzy chyba, bo gdy lufa Banderasa jeszcze nie zdąża ostygnąć, następuje cięcie montażowe i nasz bohater siedzi już przy łóżku rannego dzieciaka i coś smęci. Natomiast strzelanina GODNA FINAŁU ma miejsce… niemal na samym początku filmu, podbudowana i podkręcona opowiastką Steve’a Buscemiego o wielkim jak skurwysyn Meksykańcu z bronią skitraną w futerale po gitarze. Strzelanina w barze to czyste złoto, trwa długo, jest dynamiczna, głośna, energiczna, krwawa, brutalna, świetnie zmontowana i w pełni satysfakcjonująca, nie to, co ten pożal się boże tragedio-łzawo-braterski finał pozostawiający niedosyt wielkości Meksykańca z opowieści Steve’a Buscemiego.
Matrix: Reaktywacja, 2003
Tutaj w ogóle można wyrzucić do kosza wszystko to, co następuje po genialnym pościgu na autostradzie we wtórze muzyki Juno Reactor. Aczkolwiek nawet przesunięcie rzeczonego pościgu na koniec filmu i uczynienie z niego wielkiej kulminacji, nie uratowałoby tego przegadanego i przefilozofowanego (ja pierdzielę, ale trudne słowo, aż cud, że Word nic mi nie podkreślił) sequela kultowego Matrixa. Pościg nie daje też rady zatrzeć fatalnego wrażenia po wcześniejszej CGI potyczce kiepsko zanimowanych klonów agenta Smitha z jednym zaledwie fatalnie zanimowanym Neo. Reasumując, rodzeństwo Wachowskich wyprztykało się z kreatywności już w scenie pościgu i na resztę filmu nie zostało im praktycznie nic. Mam w sumie pomysł: można by z całej Reaktywacji zostawić tę jedną scenę, dodać walkę Hulka z Hulkbusterem z Czasu Ultrona, strzelaninę w barze z Desperado, dodać jakieś 1,5 linijki dialogu pomiędzy tymi scenami, żeby to jakoś spiąć fabularnie w kupę, i zrobić z tego jeden dobry krótkometrażowy film akcji, o!
2012, 2009
Mam słabość do tych katastroficznych głupotek, bo Pojutrze dość lubię, 2012 toleruję, a Midway zniosłem. Nawet Moonfall łyknąłem, choć z popitą; jakoś w Gwiezdnych wojnach, gdy się okazało, że that’s no moon, it’s a space station, nikt nie podnosił rwetesu, że głupio, że jak to, ale już Emmerich nie mógł z księżyca uczynić konstrukcji budowlanej obcych, tak? Dość żartów, wracamy do 2012, ale nie do roku, chociaż fajnie by było, bo wtedy nie było koronawirusa, wojny, inflacji, a rząd rozkradał co najwyżej ośmiorniczki lub żyrandol z pałacu. Oczywiście mam na myśli powrót do filmu Rolanda Emmericha, którego kulminacja następuje mniej więcej… w końcówce pierwszego aktu, a mowa o przesuwających się płytach tektonicznych i rajdzie limuzyną ulicami zakorkowanego miasta. Ta pieruńsko widowiskowa sekwencja ucieczki przed ścigającymi nasze auto płytami tektonicznymi już przed premierą filmu była udostępniona widzom na zachętę do obejrzenia w całości, dla podjarki jakie to niby widowisko ich czeka w kinie, jak pójdą. Tylko że finalnie widowisko nie pokazało już w widowisku niczego lepiej widowiskowego, a finał z arkami bujającymi się na falach, choć wszyscyśmy się spodziewali arek (hehe, jak to imię) kosmicznych, przyprawiał o mdłości z nudności, to znaczy z nudów. No dobra, jeszcze Antonow dawał radę, ale to też było bardziej z przodu filmu niż w jego tyle.
Pearl Harbor, 2001
Wielki, ogromny wręcz, blockbuster Michaela Baya (więcej o twórczości mistrza destrukcji pisałem TUTAJ) o ataku na amerykański port Pearl chyba najwyraźniej pokazuje, że po ekranowym trzęsieniu ziemi może już być tylko nudniej i niepotrzebniej. Gdy szedłem bowiem na Pearl Harbor do kina, oczekiwałem, że wielką kulminację stanowić będzie rzeczony atak japońskiego lotnictwa na tytułowy port, a losy bohaterów niczym sznurówki rozwiążą się właśnie tam. Tymczasem po bombastycznie przedstawionej nierównej walce amerykańskich Curtissów P-40 Warhawk z japońskimi Zerami tudzież ministrami sprawiedliwości pewnego kraju, zamiast pozwolić emocjom i kurzowi po bitwie opaść, a napisom końcowym wybrzmieć, Bay… naprędce przekwalifikowuje naszych pilotów myśliwców na pilotów bombowców i wysyła ich na bombardowanie Japonii, gdzie następuje łzawe zakończenie całej opowieści. I tak widzowie, których emocje sięgnęły zenitu podczas oglądania będącego osią akcji ataku na Pearl Harbor, zostali zmuszeniu do obejrzenia dodatkowego aktu, którego się nie spodziewali i którego nie chcieli, w tym ja.
Mroczny Rycerz, 2008
Ostatnim przykładem przedwczesnego finału jest sekwencja ataku Jokera na konwój przewożący Harveya Denta oraz jego obrona przez nieustraszonego Batmana i jego bat-czołg & bat-pod & inne bat-gadżety, które Batman na pewno miał wówczas przy sobie. Po tej arcygenialnej, nakręconej w całości sprzętem rejestrującym obraz marki IMAX, sekwencji pościgowej, w filmie następuje znaczne spooowooolnieeenie akcji i przeniesienie uwagi na ześwirowanie Dwóch Twarzy, bo sobie połowę poparzył. Cała fabuła w finale rozciąga się na łzawą sekwencję na barkach, gdzie szlachetni socjopaci, pensjonariusze Arkham decydują się oddać życie za szlachetnie urodzonych mieszkańców Gotham, którzy w sumie też decydują się oddać życie za bandziorów psychopatów. Rozmemłuje się to też na moralne rozterki Morgana Freemana, który dozbrajać Batmana i owszem, ale wykorzystanie komórek ludzi (tzn. nie komórek w sensie DNA i te sprawy, tylko bardziej telefonów) z Gotham, by schwytać Jokera, to już miarka się przebrała, odchodzę Batmanie, farewell miss Iza, farewell… to nie do pomyślenia, prawie jak podglądanie koleżanek przez dziurkę od klucza w zamku na wkładkę. I w ogóle finałowa bitka Batmana z przebranymi za klaunów zakładnikami, bandziorami przebranymi za lekarzy i członkami S.W.A.T. przebranymi za członków S.W.A.T., to powiewająca nudą mało widowiskowa potyczka, niezasługującą na miano wielkiego finału. Wielka kulminacja Mrocznego Rycerza miała miejsce w rzeczonym pościgu, którego nie przeskoczyło nic, co pokazał nam Nolan później w trylogii, i w całej zresztą swojej twórczości.