Filmy SCIENCE FICTION z lat 50., które wciąż ZAPIERAJĄ DECH
20 000 mil podmorskiej żeglugi
Po Wojnie światów mamy w tym zestawieniu kolejny film adaptujący klasyczną prozę z gatunku fantastyki naukowej (gdy jeszcze prozy tego rodzaju nie kwalifikowano w ten sposób). Juliusz Verne dał kilka ciekawych historii w duchu SF, ale ta należy do moich ulubionych. Uwielbiam ten film za swój marynistyczno-steampunkowy klimat. Uwielbiam za rozmach. Ale nie tylko. Uwielbiam go także za świetną, awanturniczą kreację Kirka Douglasa, który do roli zbuntowanego marynarza po prostu się urodził. I za postać kapitana Nemo, który uosabia dwa bliskie mi poglądy – że warto inwestować w naukę i zarazem nie warto wierzyć w ludzkość. To też jedna z tych melodii przeszłości wielkiego studia Walta Disneya, która lata temu tworzyła takie właśnie przygodowe filmy familijne, nim na dobre zamieniła się w fabrykę adaptacji komiksów Marvela i filmów świata Gwiezdnych wojen. Jeżeli jeszcze nie widzieliście tej wersji przygód kapitana Nemo, jest ona dostępna na platformie Disney+.
Potwór z czarnej laguny
To kolejna pozycja z tej listy, która będąc reprezentantem science fiction, zachowuje bliski kontakt z horrorem. Niektórzy wręcz trwale utożsamiają Potwora z czarnej laguny z kinem grozy, ale biorąc pod uwagę koncept fabularny, na którym się opiera, kryje on w sobie wiele z fantastyki naukowej. Jakby nie patrzeć, mamy tu bowiem do czynienia z jednym z typowych elementów opowieści SF – naukową ekspedycją. Ta z filmu przywodzi na myśl twórczość Arthura Conana Doyle’a, gdyż jej kierunkiem jest dżungla i skrywająca w sobie tajemnica spotkania z prehistorycznym gadem. Oczywiście, że potwór z czarnej laguny miał budzić grozę, ale według mnie jest to przede wszystkim opowieść o tym, że największą grozę budzimy my sami swoją przemożną potrzebą kontroli i dominacji. Podtekst całej tej historii jest rzecz jasna iście seksualny, dokładnie tak, jak było w pamiętnym King Kongu, bo okazuje się, że drapieżna siła potwora to tak naprawdę nieposkromiony popęd, który, jakby nie patrzeć, stanowi od wieków… siłę napędową tego świata. Ot co.
Istota z innego świata
Jakiś czas temu przypadła czterdziesta rocznica filmu Coś Johna Carpentera. Filmu, który nie bez przyczyny uznawany jest dziś za arcydzieło gatunku science fiction, zwłaszcza jego mrocznego oblicza. Oglądając filmy SF z lat 50., warto zapoznać się z Istotą z innego świata, ponieważ jest to film, na bazie którego słynne Coś powstało. Wprawdzie wiele elementów zostało przez Carpentera znacznie lepiej poprowadzonych w remake’u, jak choćby umiejętne stopniowanie napięcia. Mam wrażenie, że o wiele ciekawsi są też bohaterowie. Trudno jednak przejść obojętnie wobec pierwowzoru podpisanego imieniem samego Howarda Hawksa. Jest to film znacznie spokojniejszy, aczkolwiek wciąż niepokojący. W pamięć zapada przede wszystkim scena, w której ekipa naukowców i żołnierzy natrafia na ukryty w lodzie statek kosmiczny, oraz kulminacyjna scena, w której bohaterowie walczą z tytułową istotą, trochę przypominającą potwora Frankensteina, a trochę… marchewkę. Jedno trzeba filmowi z 1951 przyznać – to film, który bardzo ciekawe nakreśla dzielące ówczesną społeczność postawy, gdzie jedna część aprobuje postęp naukowy, a druga się go dogłębnie lękają. Czyż nie zostało tak do dzisiaj?
Inwazja porywaczy ciał
Nie ma lepszej filmowej paranoi. Nie ma lepszej filmowej metafory czasów makkartyzmu. Tytułowa inwazja jest tu tylko słowem wytrychem mającym na celu zwrócenie uwagi na trawiące nas od lat społeczno-ideologiczne podziały. Konflikt na linii my–oni to konflikt dla kultury wręcz sentencjonalny, w tym wypadku wyolbrzymiony do rozmiarów iście kosmicznych. Za sprawą tej zręcznej hiperboli w tej iście paranoicznej opowieści śledzimy losy bohatera, który z powodu braku snu wszędzie widzi zagrażające mu klony swych znajomych, które na domiar złego wyhodowały się w kokonach. Miało to rzecz jasna stanowić czytelne odniesienie do czasów ociemniałych zimnowojennym mrokiem, w których to, co widać było na horyzoncie, to zapowiedź nieuchronnego konfliktu, a ci, co mieli być za to odpowiedzialni, byli rzecz jasna komunistycznymi szpiegami. Inwazja porywaczy ciał to film traktujący o… ucieczce i przemożnej potrzebie zachowania niezależności od obcych wpływów. Motyw ten obrazuje słynne ujęcie z filmu, w której para bohaterów ucieka od prześladujących ich kosmicznych klonów. Ten jeden kadr wart jest więcej niż tysiąc słów. To dla mnie jedno z najbardziej rozpoznawalnych ujęć w historii gatunku, godne uwiecznienia w ramce.
Wehikuł czasu
Na koniec cofnijmy się w czasie do samych podstaw. Herbert G. Wells w swej książce zasygnalizował, co tak naprawdę stanowi clou fantastyki naukowej. To snucie marzeń o tym, co może przynieść nam jutro, w jaki sposób świat może się zmienić. Czy nie byłoby fascynujące móc zbudować maszynę zdolną do wędrówki przez wymiar czasoprzestrzeni? Czy nie byłoby ekscytujące móc zobaczyć, w jaki sposób nasi następcy pokierują losem ludzkości? Odłóżmy na bok teorię względności Einsteina i dajmy się ponieść marzeniom. W filmie z 1960 wizja jutra jest bardzo niepokojąca, gdyż jest wyolbrzymioną wersją dzisiejszych problemów społecznych (aktualnych dla widza lat 50. i tego dzisiejszego). Jeżeli naprawdę wydaje nam się, że nic człowiekowi nie grozi, że przez kolejne dekady, wieki, tysiąclecia będziemy egzystować w niezmiennej formie, stałej kulturze, to zachęcam do zapoznania się tą wizją. Pytanie tylko, czy tkwiąc w technologicznym ciągu i społecznym ogłupieniu, jesteśmy jeszcze w stanie się zatrzymać i wysiąść z tego pociągu, prowadzącego nas ku przepaści.