POTWÓR Z CZARNEJ LAGUNY. Strach ma rybie oczy
1954 to rok wyjątkowo wdzięczny dla monster movie. Ishirō Honda dał wówczas początek wielkiemu pochodowi Godzilli. Pochodowi, który z lepszym i gorszym skutkiem trwa do dziś. Z kolei Jack Arnold powołał do życia niezapomnianego Potwora z Czarnej Laguny. Okazuje się, że cechą wspólną obu bestii nie jest tylko rok narodzin. Obie bowiem bardzo dobrze czują się w wodnym środowisku. Obie wywołują grozę, będąc odbiciem ludzkich lęków przed atomową wojną. Obie w końcu dają do zrozumienia, że natura skrywa jeszcze wiele tajemnic.
Ale z punktu widzenia konstrukcji fabularnej najbliżej Potworowi z Czarnej Laguny do jeszcze innej słynnej kreatury – King Konga. Oglądając film Jacka Arnolda – ówczesnego speca od science fiction spod znaku grozy – nie da się bowiem nie odnieść wrażenia, że został zbudowany na podstawie sprawdzonych pomysłów z widowiska z 1933 roku. Powołana zostaje bowiem ekspedycja naukowa, której celem jest odkrycie tajemnicy zapomnianego przez Boga i ludzi lądu. Pretekstem do tego jest niedawno odkryta skamielina. Wyprawa pokierowana w górę Amazonki ma odnaleźć dowody istnienia prehistorycznego gada. To, co naukowcy napotykają na miejscu, przywodzi na myśl najmroczniejsze koszmary. Wykreowany dzięki niezwykłemu kunsztowi ówczesnych charakteryzatorów Gill-man – jak określają go bohaterowie filmu – okazuje się zaginionym ogniwem ewolucji.
Potwór z Czarnej Laguny penetruje zatem typowe dla tamtego okresu ścieżki zainteresowań twórców kina grozy. Po tym, jak na bok odrzucone zostały duchy i inne zjawy, w latach pięćdziesiątych zrodziła się potrzeba straszenia widowni kreaturami, których ekranowa obecność uzasadniona została naukowo. Ma to związek z pulsującym wówczas w społeczeństwie zimnowojennym lękiem przed eskalacją konfliktu. Konfliktu, który za sprawą użytych w nim środków mógłby albo wywrócić podstawy świata do góry nogami, albo po prostu zrównać go z ziemią. Napędzany wojennym rzemiosłem XX wieku postęp naukowy zrodził także wiele pytań odnoszących się do natury samej w sobie. Natury, o której, parafrazując Sokratesa, im więcej się wie, tym łatwiej o przekonanie, że nie wie się nic.
Bo jak mówi jeden z bohaterów, przywołując przy tym myśl przewodnią Zaginionego świata, jeśli możemy zakładać z dużym prawdopodobieństwem, że istnieje niezbadana forma życia w kosmosie, dlaczego nie możemy także przyjąć, że na naszej planecie spośród milionów gatunków istnieje jeden, który stanowi dla nas zagadkę? Może ewolucja gatunków przebiegła nie tak, jak się powszechnie uważa? I w końcu – może w przyszłości przy użyciu narzędzi zagłady sami doprowadzimy do tego, że przebieg ewolucji zostanie zaburzony, czym damy początek gatunkowym hybrydom?
Patrząc przez pryzmat King Konga, łatwo można przewidzieć rozwój wydarzeń w Potworze z Czarnej Laguny. Monstrum jest bowiem traktowane z jednej strony jako zagrożenie, z drugiej jako okaz, który ze wszech miar należy chronić. Swoje ludzkie oblicze ukazuje wówczas, gdy zaczyna interesować się piękną członkinią załogi, graną przez Julie Adams. Scena, w której Gill-man odbywa podwodny, zmysłowy taniec z nieświadomą obecności potwora kobietą, zawiera w sobie czytelny podtekst erotyczny. Podtekst, który zapewne zainspirował Guillermo del Toro do stworzenia Kształtu wody – twórczej przeróbki mitu o humanoidalnej rybie. Tak jak w finale historii wielkiej małpy, tak i w przypadku Gill-mana można powiedzieć, że to nie ludzie zgotowali tragiczny los bestii, tylko znowu „to piękna zabiła bestię”, sprowadzając ją na manowce za sprawą pociągu seksualnego.
Znamienne jest zatem przypadku Potwora z Czarnej Laguny to, jakie refleksje budzi w nas podczas seansu. Zamiast czystej grozy wynikającej z kolejnych wynurzeń potwora na pewnym etapie tej historii ogarnia nas po prostu żal. Żal w stosunku do monstrum przegrywającego z bezwzględnością ludzkiej natury. Tę bowiem pogrąża lęk przed nieznanym. To natura egoistyczna, zaślepiona, niezdolna do akceptacji odmienności. Choć potwór zabija, czyni to w obronie własnej, czyni to dlatego, że spokój jego egzystencji został naruszony. Na skutek tego to Gill-man paradoksalnie staje się ofiarą człowieka, a nie odwrotnie.
Nie umiera jednak ostatecznie. Podobnie jak inne słynne kreatury studia Universal – Drakula, Wilkołak, potwór Frankensteina – także Gill-man powraca w kontynuacjach swego horroru. Choć jest od swych kolegów nie mniej charakterystyczny, wciąż pozostaje tym potworem, do którego twórcy sięgali najrzadziej (oryginalna seria liczy zaledwie trzy filmy). Za sprawą niezadowalających rezultatów Mumii impas w tworzeniu nowego uniwersum studia może sprawić, że zapowiadany od lat remake Potwora z Czarnej Laguny nigdy nie powstanie. Szkoda, bo film ten jak żaden inny na odświeżenie zasługuje.