Filmy SCIENCE FICTION z lat 50., które wciąż ZAPIERAJĄ DECH
Dla dzisiejszych widzów, szukających w kinie wartkiej akcji i solidnej dawki rozrywki, dokonania lat 50. na polu fantastyki wydają się mało interesującą melodią przeszłości. Poszczególne, klasyczne już tytuły z gatunku science fiction co prawda przewijają się w dyskursie, wciąż są traktowane jako wzory, ale na pytania „dlaczego” i „skąd bierze się ich wyjątkowość” już odpowiedzieć jest trudno. Rozmowa o Dniu, w którym zatrzymała się Ziemia, jest więc jak wspomnienie wojennych zasług pradziadka, którego nigdy osobiście nie mieliśmy okazji poznać, kojarząc go tylko ze zdjęcia. Przybliżmy więc te kilka znamienitych tytułów SF z lat 50., które każdy sympatyk fantastyki znać powinien. One wciąż zapierają dech, czasem nie tyle realizacyjnie, ile za sprawą odważnej treści.
Zakazana planeta
Jeżeli miałbym wskazać jeden film z lat 50., który powinien obejrzeć każdy zainteresowany fantastyką naukową w celu odrobienia zadania domowego, wskazałbym właśnie ten tytuł. Jeśli nie chcecie tracić czasu na resztę tytułów z tej listy, po prostu obejrzyjcie Zakazaną planetę. Dostaniecie tam wszystko to, czym gatunek SF był w latach 50., ale też wszystko to, czym się w konsekwencji stał. Charakterystyczna teatralność przenika się tu ze spektakularnością, z racji tego, że w filmie bardzo mocny nacisk położono na efekty specjalne. Za przełomowym charakterem tej produkcji przemawia także pojawienie się w niej sztucznej inteligencji – robota Robby’ego – ale w taki sposób, by nawiązywała ona relację z człowiekiem, a nie stanowiła tylko dla niego zagrożenie. Istotny jest także fakt, iż ten film to nie tyle niewinna space opera, co historia oparta na solidnym, głębokim scenariuszu, będącym adaptacją klasycznej sztuki Williama Szekspira pt. Burza. Jeśli jeszcze nie poczuliście się zachęceni, to dopowiem, że w jednego z głównych bohaterów wciela się tu nie kto inny jak sam Leslie Nielsen – nasz ulubieniec z cyklu Naga broń. Bez Zakazanej planety z pewnością nie byłoby Star Treka i z pewnością nie byłoby SF w takim kształcie, w jakim go znamy.
Wioska przeklętych
Bardzo szybko twórcy Wioski przeklętych przechodzą do konkretów. To w ogóle jeden z moich ulubionych aspektów wczesnych filmów SF – one są bardzo krótkie, nie trwają zwykle więcej niż półtorej godziny, przez co trudno w nich o nudę i uczucie monotonii. Wioska przeklętych trwa zaledwie godzinę z kwadransem, ale nie można powiedzieć, że twórcy nie zdołali pokazać tego, co zaplanowali. Jest jakaś tajemnicza siła, która w toku filmowych wydarzeń zostaje powiązana z kosmosem. Pod wpływem tej siły ludziska zapadają w śpiączkę, a po pewnym czasie od tej śpiączki rodzą się dzieci. Jak się domyślacie, są to dzieci niezwykłe, bo zdolne do parapsychologicznych wyczynów. Twarze tych dzieciaków do dziś budzą we mnie przerażenie (nie chciałbym, żeby moje dziecko kiedyś tak na mnie spojrzało). To bodaj jeden z pierwszych, filmowych konceptów, który celnie wydobywa grozę z pozornie niewinnego dziecięcego oblicza, które zamiast się uśmiechać, oddaje beznamiętność. Finał tej krótkiej, acz dobitnej historii, gdzieś tam metaforycznie odnoszącej się jeszcze do społecznych uprzedzeń, niepokojów i wynikających z tego pogromów (także Żydów), to jednocześnie przykład jednego z najmroczniejszych zakończeń w historii filmów SF. Zdecydowanie polecam.
Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia
W wypadku tego arcydzieła Jacka Arnolda najistotniejsza jest jego wymowa. To bowiem film bardzo stateczny, acz do pewnego momentu. I jakby nie patrzeć, oparty na klasycznym motywie spotkania człowieka z obcą, inteligentną formą życia pochodzącą z kosmosu. Na Ziemi ląduje latający spodek z przybyszem. Ujęcie tego motywu jak żywo przypomina ewangeliczne obiecane spotkanie z Jezusem, zbawicielem. Bo jak się okazuje, przybysz jest jak na razie pacyfistycznie nastawiony do Ziemian i niesie dla nas pewną naukę. Warunek jest jednak taki, że człowiek musi spełnić jego żądania. Lata obserwacji z oddali rozwoju ludzkiej cywilizacji nie przyniosły pozytywnych wniosków. Ludzkość ma zaprzestać pędu do autodestrukcji (za sprawą degradującego środowisko rozwoju przemysłu – chociażby), bo jeżeli tego nie zrobi, Ziemia stanie w miejscu. Film z 1951 roku niósł więc przede wszystkim antywojenne i proekologiczne przesłanie. Hasła te wciąż przywoływane są przez twórców SF, co świadczy o nas ni mniej, ni więcej tyle, że niewiele robimy sobie z uczenia się na błędach. Taka już domena człowieka.
Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza
W kategorii filmów zapierających dech to widowisko nie ma sobie równych, patrząc przez pryzmat możliwości produkcji z lat 50. Już jakiś czas minął od mojego pierwszego seansu Człowieka, który się nieprawdopodobnie zmniejsza, a ja wciąż mam przed oczami scenę, w której bohater dosłownie bawi się w kotka i myszkę z pewnym drapieżnikiem. Kapitalna realizacja, w której brawurowo wykorzystano technikę tylnej projekcji, pozwoliła ożywić jeden z najgłębiej drzemiących w nas lęków – lęk przed naturą i konsekwencją odwrócenia się jej prawideł. Wyobraźcie sobie bowiem sytuację, w której za sprawą kontaktu z tajemniczą chmurą radioaktywnego pochodzenia nagle zaczynamy się pomniejszać. Wówczas to nie my jesteśmy łowcami, to nie my ustalamy reguły, tylko zwierzęta i obiekty wokół nas, dla których stajemy się łupem tyle interesującym, co interesująca jest chodząca po ziemi mrówka. Paradoks tej wyjętej niczym z koszmaru sennego sytuacji polega jednak na tym, że my już teraz tymi mrówkami jesteśmy, biorąc pod uwagę ogrom kosmosu – czego twórca (Jack Arnold po raz kolejny) nie omieszkał podkreślić w błyskotliwej puencie filmu.
Wojna światów
Nie można nazywać się sympatykiem fantastyki naukowej, jeśli w pewnym okresie swego życia podczas filmowego seansu nie przeżyło się pewnej wojny o skali iście kosmicznej. Motyw to dla gatunku iście esencjonalny. Taką sytuację nakreślił u schyłku XIX wieku (1889 rok) wybitny pisarz H. G. Wells, który już wtedy zaczynał straszyć kosmosem i jego tajemniczymi mieszkańcami. Co uzyska człowiek po kontakcie z Obcym? Wojnę czy przyjaźń? To pytanie, które od lat zadają sobie naukowcy, w tym ufolodzy, czyli specjaliści od zjawisk paranormalnych dziejących się na niebie. Wells dał jednak jasno do zrozumienia, że przyszłość relacji człowieka z przybyszami z kosmosu nie jest kreślona jasnymi barwami. Klasyczny motyw inwazji z kosmosu był kilkakrotnie przerabiany na film (ba, nawet na słuchowisko radiowe, które swego czasu wywołało w społeczeństwie amerykańskim niemały popłoch). Niemniej należy podkreślić, że wizja z 1953 roku należy do tych najbardziej udanych adaptacji prozy Wellsa. To jeden z pierwszych filmów wykorzystujących na tak szeroką skalę efekty specjalne, za co został nagrodzony Oscarem.