Filmy SCIENCE FICTION, z których ludzie WYCHODZILI z kina
Ludzie potrafią wyjść z kina na każdym filmie, niezależnie od jego gatunku i jakości. Generalnie jednak są większe szanse, że wyjdą z produkcji gorszej niż tej lepszej. W przypadku tematyki science fiction również najczęstszymi powodami opuszczania kin przez widzów była jakość, ale także sposób narracji, emocjonalne nieprzygotowanie na fabułę, uczucia przez nią wywoływane oraz np. zaskoczenie, które dopiero nieraz po miesiącach i latach dało się przekuć w jakieś pozytywne wnioski. Często tak jest, także z wymienionymi w tym zestawieniu filmami, że nawet jeśli widzowie uciekali z seansów, na których puszczano te tytuły, to zyskały ona dzisiaj status kultowy, historyczny. Nie można więc do końca sugerować się tym, że pokazy testowe wyszły słabo albo w okolicach premiery niezadowoleni głośno swoje fochy kinowe manifestowali, chociażby właśnie ostentacyjnym opuszczaniem kin. A czy wy kiedyś uciekliście z kina ze strachu lub z powodu zawiedzionych nadziei?
„2001: Odyseja kosmiczna”, 1968, reż. Stanley Kubrick
Wcale się nie dziwię, że ludzie wychodzili z kina. Dziś Odyseja uchodzi za epos, tym lepszy, im mniej jasny, a przecież w kinie SF klarowność naukowa powinna być obecna. Niewątpliwie, od 1968 roku film Kubricka jest uważany za jeden z najbardziej przełomowych w swoim gatunku. Wychodzenie z kina przed końcem nie ma z tym jednak nic wspólnego. Wtedy produkcja przerosła wielu i dzisiaj wielu nienawidzi tego filmu za jego powolną, żmudną i często pozbawioną dialogów akcję. Odyseja jest przesiąknięta symboliką, która nie ma nic wspólnego z fantastyką naukową. To kiedyś zaskoczyło kinomanów. Historia mówi, że podczas premiery w Nowym Jorku dziesiątki, jak nie setki osób wyszły. Pokaz w Los Angeles skutkował podobnymi exodusami. Recenzje filmu były zdecydowanie mieszane. Niektórzy krytycy chwalili go za zakres, skalę i oszałamiającą narrację wizualną. Równie wielu jednak hejtowało film, nazywając go nazbyt powolnym zmierzaniem do finału, w którym nic interesującego nie ma. „The New York Times” nazywał Odyseję po prostu nudnym filmem.
„Kosiarz umysłów 2: Ponad cyberprzestrzenią”, 1996, reż. Farhad Mann
Pamiętam, że to dla mnie osobiście było duże wydarzenie, na video obejrzeć pierwszą część. Wśród nastolatków miała w latach 90. status produkcji kultowej, a nie była filmem wybitnym – wręcz przeciwnie, niedoinwestowanym i niedopracowanym. Odważnie jednak ktoś wziął się za kontynuację. Nie dziwię się, że z tak słabego filmu ludzie uciekali. Tandetny, szybko zmontowany, nazbyt skomplikowany, przegadany, słabo zagrany, z żenującymi efektami specjalnymi. Naprawdę męką jest go oglądać. W sieci można znaleźć anegdoty o przerażonych widzach, którzy, zapewne kierowani sentymentem do pierwszej części, byli w szoku, że coś takiego stało się z ich ukochaną legendą.
„Bitwa o Ziemię”, 2000, reż. Roger Christian
Trudno uwierzyć, że taki film można oglądać w kinie, o czym przekonało się już wielu widzów, skuszonych udziałem Johna Travolty robiącego pierwsze kroki w świecie zupełnie mu nieznanym, czyli science fiction. Wyszedł z tego jeden z najgorszych filmów w historii gatunku, ale i całej historii kina. Mało tego, wersja filmowa jest takim scjentologicznym traktatem, na domiar złego źle zmontowanym, z tragicznymi wręcz kreacjami aktorskimi. Z powodzeniem można zaklasyfikować Bitwę o Ziemię jako wysokobudżetowy film klasy B, nic więc dziwnego, że widzowie czuli się oszukani po seansie, jeśli w ogóle dotrwali do końca projekcji. Najgorzej wypadły komiczne próby poważnego opowiadania historii science fiction. Starał się zwłaszcza John Travolta, który sprawiał wrażenie, że na swoich glinianych nogach dawno już zgubił się na planie i z trudem przypomina sobie, co ma mówić. Warto zaznaczyć, że produkcja pochłonęła 73 miliony dolarów, a zarobiła 29, co jest dramatyczną porażką. Na pytanie, czy scjentolodzy są z efektów zadowoleni, nie znalazłem jeszcze odpowiedzi.
„Battleship: Bitwa o Ziemię”, 2012, reż. Peter Berg
Czytałem opinię o tej produkcji, że zaskakująco widzowie oraz krytycy coś sobie po niej dobrego obiecywali. W przypadku Battleship już po zwiastunie można się było domyślić, że to zwykła szmira, na dodatek wyświetlana w kinie, a powinna być wydana tylko na płytach. Battleship to film akcji science fiction nakręcony według schematu liniowej gry FPS. Linia najmniejszego oporu polega tutaj na tym, że producenci filmu sięgnęli po prosty film wojenny o tematyce morskiej, bezmyślnie zaadaptowali grę, tyle że wstawili do niej ruchomych obcych. Wyszedł z tego kolorowy film o zapędach niemal telewizyjnych. Na forach internetowych, na których użytkownicy wymieniają się swoimi doświadczeniami kinowymi, Battleship jest symbolem marności, ale trzeba mu przyznać, że niektóre efekty są wciąż dobre.
„Kowboje i obcy”, 2011, reż. Jon Favreau
A czym w tym przypadku mogli być rozczarowani widzowie w kinach, bo zapewne skusili się, by kupić bilety z powodu Harrisona Forda i Daniela Craiga? A poza tym reżyser Jon Favreau chciał konkurować z Iron Manem, co widzowie poczuli, tym bardziej się rozczarowując. Ale właściwie czym? Przecież Kowboje i obcy to bardzo nowatorska i sprawnie zrealizowana rozrywka science fiction. No właśnie, nowatorskość w tym przypadku dobiła produkcję, bo kowboje i Dziki Zachód nie łączą się z kosmitami i technologią. Zaryzykuję twierdzenie, że być może film był zbyt komediowy, za mało patetyczny. Science fiction powinno być przecież wzniosłe.
„Wodny świat”, 1995, reż. Kevin Reynolds
Wodny świat miał wynieść Kevina Costnera na postapokaliptyczny piedestał. Nie szczędzono na to środków. Budżet opiewał na 175 milionów dolarów, i to widać. Wyczekiwany film akcji science fiction, w którym Costner gra postapokaliptycznego bohatera w ponurym świecie przyszłości, w którym Ziemię pokrywa woda, a suchy ląd stał się już tylko mitem, to coś w rodzaju Mad Maxa w negatywie. Dzisiaj powinien być to już klasyk, który zresztą zawsze powoduje we mnie pozytywne emocje. Co się nie podobało? Woda? Po części zapewne wpłynęła na oceny, bo nawet podprogowo brak lądu wywoływał niepokój, brak oparcia świata przedstawionego, który nie istnieje. Mało tego, nie zaistniał do końca w rozwiniętej postaci, a zapewne tego by widzowie oczekiwali. Krytycy i publiczność wychodzili z kina, gdyż widzieli w Wodnym świecie plagiat Mad Maxa. Nie widzieli wtedy wersji reżyserskiej.
„Predator”, 2018, reż. Shane Black
Legenda Predatora Johna McTiernana jest silna. Chciał się z nią zmierzyć Shane Black, który znał tamte realia z lat 80. Sądził, że podoła. Wyjść w połowie czasu trwania Predatora więc nie jest wyczynem, ponieważ jest głupi, z bezsensownymi scenami, o których zresztą kiedyś dokładne pisałem. Do głównych grzechów filmu zaliczam niechlujną historię ze słabymi sekwencjami akcji, nieudane próby wprowadzenia humoru, które sprawiły, że fani poczuli się wręcz zdradzeni, oraz autystyczna postać chłopca traktowana bardzo instrumentalnie, szablonowo i niesprawiedliwie. Bycie w spektrum autyzmu jest o wiele bardziej skomplikowane i ciężkie do zniesienia. Shane Black poszedł wraz ze scenarzystą Fredem Dekkerem po linii najmniejszego oporu, jakby na temat spektrum czytali wyłącznie Wikipedię. Sam zaś wątek Predatora i walki z nim grupy najemników jest wręcz żałosny, zwłaszcza scena z nabijaniem Baxleya na konar drzewa.
„Mechaniczna pomarańcza”, 1971, reż. Stanley Kubrick
W latach 70. minionego wieku publiczność w kinach nie była przygotowana jeszcze na taką dawkę przemocy. Dla Kubricka była ona oczywiście przemocą symboliczną, stawiającą pytania, ale jej recepcja wizualna w kinie miała swoją inną, czysto emocjonalną, a nie intelektualną, sprawczą moc. Ludzie więc nie wytrzymywali. Ich tolerancja została wystawiona na próbę. Ich religia była testowana, jak wiele w niej irracjonalności. Wreszcie Kubrick testował zdolność widowni do percepcji granic sztuki. Mechaniczna pomarańcza, jeden z najlepszych filmów socjofikcyjnych w historii kina, jest z nami do dzisiaj, gdyż była właśnie taka mocna, odkrywcza, jeśli chodzi o formę, i odważna, gdy trzeba zadać pytanie: co z naszą moralnością? A poza tym bardzo niewygodne było w tamtych czasach krytykować kapitalizm, a dokładnie jego totalitarną twarz, którą tak skrzętnie przed wszystkimi ukrywał, mieniąc się nowym wspaniałym ustrojem dla wszystkich.
„Pod skórą”, 2013, reż. Jonathan Glazer
Główną przyczyną, z powodu której ludzie wychodzili podczas seansu, była zła klasyfikacja produkcji w ich głowach. Spodziewali się filmu science fiction z obcym. Jego epifania jednak okazała się tak kameralna, że to uprzednie poczucie akcji, jakiej widzowie chcieli doświadczyć, zostało niezaspokojone. Na nic były już więc wszelkie starania Jonathana Glazera, żeby ukazać całą głębię działania obcego przybysza pod postacią kobiety, który urządzał sobie prawdziwe mentalne polowanie na mężczyzn. Dlatego Pod skórą jest psychologicznym filmem science fiction, a to podgatunek rzadki w fantastyce naukowej, stawiającej zwykle na efekty specjalne i akcję.
„Transformers: Zemsta upadłych”, 2009, reż. Michael Bay
I na koniec stały bywalec internetowych dyskusji o tym, z jakich filmów widzowie uciekali, chociaż już za bilety zapłacili. Przyczyn ucieczek wymienia się wiele – płaska historia, kakofoniczna narracja wypełniona bezsensownymi scenami akcji, które, owszem, są kolorowe, ale tak szybkie i zawieszone fabularnie w próżni, że umysł odbiorcy się gubi. Wytrzymać w takim stanie dwie godziny to w kinie naprawdę wyzwanie. Są jednak jasne przyczyny takiego stanu rzeczy – pośpiech, wynikający z czynników zewnętrznych. Tak przynajmniej tłumaczył się Michael Bay. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć Gildia Scenarzystów Ameryki rozpoczęła strajk, co zmusiło Baya i jego zespół do ekspresowego ukończenia scenariusza. Poszli więc w schematy, a brak treści wypełnili akcją, licząc, że zakamufluje niedociągnięcia. Podobno na napisanie historii mieli zaledwie trzy tygodnie.