Filmy SCIENCE FICTION, które nigdy się nie ZNUDZĄ
„Mucha”, 1986, reż. David Cronenberg
Proces przemiany Setha Bundle’a w muchę, to jedna z najlepiej przedstawionych konwersji głównego bohatera w potworną istotę w kinie. Mało tego, równocześnie z przemianą fizyczną David Cronenberg znakomicie przedstawił wewnętrzną walkę naukowca, z dobrego i genialnego człowieka przepoczwarzającego się w kierowaną instynktem pierwotną istotę, dążącą do zaspokajania swoich podstawowych potrzeb – jedzenia i rozmnażania. Pytanie, które postawił widzowi reżyser, brzmi zaczepnie. Czy ludzie nie są właśnie tacy, a garnitur ogłady moralnej zapewnia im jedynie to, jak wyglądają, co wkładają na siebie, w jakim środowisku żyją itp.? Te i inne kontrowersyjne pytania w Musze zajmują mnie w nieskończoność, dlatego podziwiam ten film tak samo za każdym razem.
„Mad Max 2 – Wojownik szos”, 1981, reż. George Miller
Jeden z najlepszych filmów drogi z gatunku dramatów postapokaliptycznych z elementami science fiction, ale to oczywiście truizm. Jeśli chodzi o emocje, to Mad Max 2 wiele ich wywołuje. Nie chodzi tylko o misternie zbudowany świat po wojnie nuklearnej za 2 miliony dolarów, ale o zestawienie elementów tak działających na wyobraźnię, że się ich nigdy nie zapomni – np. ubranie Maxa oraz turbina forda falcona GT, a gdzieś w tle Wez i Humungus. Wszyscy jak z klubu BDSM. W sumie ta wizja również jest całkiem interesująca i erotyczna. Tak więc do zbioru tak przyjemnych wrażeń zawsze będę powracał.
„Coś”, 1982, reż. John Carpenter
Praktyka kliniczna pokazuje, że do dawnych strachów często się chce wracać. Jest się od nich uzależnionym jak od kokainy i niekiedy tylko wieloletnia terapia może pomóc; przede wszystkim, by zracjonalizować owe lęki. Są one nieraz mniejsza lub większe, traumatyczne i godne pogardy, jeśli wywołane przez kogoś, oraz wręcz histeryczne, jeśli spowodowane własną wyobraźnią na podstawie zewnętrznych czynników np. w postaci filmów. Coś Johna Carpentera obejrzałem bardzo wcześnie. Dopiero co zacząłem chodzić do szkoły. Jeszcze wielu scen nie rozumiałem, lecz strach, jaki wywołała we mnie zapadająca się klatka piersiowa podczas reanimacji – która tak naprawdę jest wielkimi szczękami i odgryza ręce doktora – pamiętam do dzisiaj. Mało tego, do tego i wielu innych strachów w Coś chce mi się wracać w nieskończoność, żeby doczekać do finalnej rozmowy bohaterów przy ognisku.
„Obcy”, 1979, reż. Ridley Scott
Wielokrotnie zastanawiałem się, kogo bardziej w tej produkcji podziwiam: Ripley czy Ksenomorfa? Kiedyś, zanim Ridley Scott pokusił się o powrót do uniwersum, obcy był enigmą, obiektem strasznym i bezimiennym, co nie do końca mnie zadowalało. Teraz gdy wiemy już, czym lub wręcz kim jest Ksenomorf, mogę nareszcie nazwać tego potwora, stworzyć mu historię, widzieć jego dzieje, przyszłość, nadać mu kształt. Może z tego powodu strach jest mniejszy, lecz za to większa satysfakcja z wiedzy, znajomości istoty, której enigmatyczna potworność zawsze przesłaniała jej niewątpliwie pobudzający wyobraźnię charakter.
„Terminator 2: Dzień sądu”, 1991, reż. James Cameron
Arnold Schwarzenegger czasy świetności ma już za sobą, jednak dopiero po latach, kiedy jest już stary, widać, ile osiągnął nawet w kwestii pracy nad swoim ciałem. Pod tym względem jest wzorem upartości, chociaż nie ustrzegł się słabości w postaci wspomagania się sterydami. Wybaczam mu, gdyż były to czasy, w których walczył o tytuły Mr. Olimpia i zdobył je aż 7 razy. Terminator jest zwieńczeniem tej drogi, tyle że w sztuce filmowej. Arnold Schwarzenegger zawsze więc będzie dla mnie wzorem, jak zajmować się z dobrym efektem kulturystyką oraz jak grać postaci cyborgów. Zastanówcie się, ile ze Schwarzeneggera będą miały współczesne roboty, a więc: jak głęboko ten aktor sobą wymyślił archetyp sztucznego człowieka.