Filmy SCIENCE FICTION, które komicznie się ZESTARZAŁY
W tym zestawieniu znajdą się dla niektórych fanów kultowe tytuły, których jednak czas nie oszczędził. Młodsze pokolenia widzów niż te mające dziś 30 lat mogą więc się nieco podśmiechiwać, kiedy będą oglądać np. wirtualną rzeczywistość w Kosiarzu umysłów czy też maski, które nosili na twarzy aktorzy w Planecie Małp. Taka jest jednak cena, którą płaci gatunek science fiction za rozwój efektów specjalnych. Sama fabuła musi być więc naprawdę świetnie napisana, żeby taki „zestarzały” tytuł przetrwał więcej niż 10 lat. I tak się właśnie stało z kilkoma wspomnianymi tu filmami. Ich seanse wciąż cieszą – może trochę z sentymentu – ale można potraktować efekty specjalne umownie, jeśli historia bez reszty wciąga. Natomiast jeśli nie, taki film science fiction niestety albo ulegnie zapomnieniu, albo, jeśli był bardziej znany, będzie memicznie wyśmiewany, ku uciesze krytyków fantastyki oraz przy lamencie jego dawnych fanów. Jednym słowem kino science fiction jest bardzo wrażliwe na upływający czas, zarówno to dawne, z analogowymi efektami, jak i to z XXI wieku, kiedy twórcy nieco zbyt łatwo zachłysnęli się technologią CGI.
„Kosiarz umysłów”, 1992, reż. Brett Leonard
To było oczywiste, że tak się stanie, a widzowie urodzeni po 2000 roku co najwyżej się zdziwią, jak kiedyś ludzie mogli wpadać w zachwyt tak słabą grafiką zaprezentowaną w Kosiarzu umysłów. Niestety, kiedy się robi filmy o wirtualnej rzeczywistości, trzeba się liczyć z tym, że za 10 lat użyte wizualizacje będą już nieaktualne. Czas zdemolował efekty specjalne w Kosiarzu umysłów dosłownie jak kosiarka jednego z sąsiadów w filmie. Wracam czasem do tej produkcji i ilekroć widzę tę opartą na prostej geometrii komputerową rzeczywistość, uśmiecham się. Nie wyśmiewam jednak, gdyż wciąż z sentymentem wspominam Jeffa Faheya w roli niepełnosprawnego umysłowo ogrodnika oraz Pierce’a Brosnana w roli jego genialnego nauczyciela. Kosiarz umysłów był hitem VHS, a dzisiaj może służyć za sentymentalne przypomnienie, jak wyglądały gry komputerowe na początku lat 90.
„Sky kapitan i świat jutra”, 2004, reż. Kerry Conran
I to jest właśnie ten przykład, kiedy twórcy zachłysną się nowymi możliwościami w kinie i jak narkoman w zaawansowanym stadium nałogu użyją ich w każdej scenie, właściwie zbudują film wyłącznie za ich pomocą, a aktorzy będą jedynie dodatkiem. Tak jest ze Sky kapitanem. To film, którego wartość rozrywkowa opiera się wyłącznie na jego efektach w CGI, więc wyobraźcie sobie, co się stało, gdy minęło 20 lat. Sky kapitana można puszczać dla czystej beki, jak może wyglądać po latach CGI, a dokładnie wczesne jego wersje.
„Hakerzy”, 1995, reż. Iain Softley
Lubię ten film. Ma klimat, styl, szaloną akcję, suspens, czego więc chcieć więcej? Zgodności z rzeczywistością? W pewnym sensie w fabule użyto mnóstwa pojęć z dziedziny informatyki, które mają pokrycie w rzeczywistości. Tylko jest inny problem. Nakręceni w latach 90. Hakerzy reprezentują już rzeczywistość komputerowo egzotyczną, nieporównywalną do naszej. Dlatego śmieszą te monitory, grafika, interfejsy itp. Trudno młodszym pokoleniom wyobrazić sobie, że na czymś takim można było uprawiać wielkie hakerstwo, a tym bardziej pracować czysto użytkowo, a nawet czerpać z tego rozrywkę.
„Armageddon”, 1998, reż. Michael Bay
Wydaje się, że jednak po latach wywieszania w kinie amerykańskiej flagi na każdym kominie i ganku, który ją tylko utrzyma, a wiatr nie zwieje, Hollywood nieco się opamiętało z tego typu naiwnym patriotyzmem. Tym bardziej więc dzisiaj Armageddon śmieszy, a szczególnie robi się żartobliwie, gdy Bruce Willis poświęca się dla sprawy. Nie zamierzam jednak zaprzeczać, że film jest już dzisiaj kultowy zarówno pod względem gatunkowym, jak i obciachowym. Są jego wielcy zwolennicy – przynajmniej byli za czasów premiery. Są też zagorzali przeciwnicy. Przyznaję, że stoję gdzieś pomiędzy. Trzeba przyznać, że Michaelowi Bayowi udało się stworzyć produkcję długowieczną w świecie kinematografii, a już to zasługuje na szacunek. Mimo że krytykuje się wszechobecny w filmie typowy dla Amerykanów patos z flagą w tle, to chociażby to ciągłe narzekanie, jak bardzo Armageddon jest zły, zapewnia mu wystarczającą na dekady ilość darmowego poklasku.
„Star Trek”, 1979, reż. Robert Wise
Uniwersum Star Treka nie mogło być gorsze od Star Wars, więc w 1979 roku wyprodukowano bezpośrednią dla nich odpowiedź. Problem w tym, że Gwiezdne wojny miały wartką akcję, a film Roberta Wise’a wlókł się do finału z szybkością fiata 126p. Rozumiem, że Star Trek postawił na intelektualizm w opowieści, ale bez przesady. Dzisiaj jest to już nieco śmieszna emfaza, którą spotkać możemy w znacznie płytszej wersji w kinie superbohaterskim. Odbiór krytyków był raczej mieszany. Widzowie jednak dopisali, bo na filmowym rynku prawie nie było takich produkcji. Star Trek się więc obronił. Produkcja została pochwalona za potraktowanie serialu z szacunkiem oraz etycznie alegoryczne przesłanie, które wciąż jest aktualne. Dzisiaj jednak kto poza starszymi fanami, znającymi serię, dotrwa do końca? Poza tym ta wizualizacja potrzeb samoświadomego Voyagera wydaje się co najmniej śmieszna.
„Barbarella”, 1968, reż. Roger Vadim
Mam świadomość tego, że nawet w swoich czasach Barbarella nie była kręcona na serio. Problem w tym, że dzisiaj właśnie to, co niegdyś podobało się jego największym fanom, jest również powodem, dla którego jest on dzisiaj dla wielu nie do obejrzenia, a dla jeszcze innych może co najwyżej być żartem. A tak na serio, fabuła Barbarelli sprawia wrażenie, jakby została napisana na kolanie. Scenografia, rekwizyty i kostiumy wyglądają na znalezione w magazynach, trochę na odwal się, żeby było wszystkiego dużo i kolorowo. Zwróćcie uwagę, że kiedy Barbarella znajduje się w jakiejś trudniejszej sytuacji, niby walczy, ale tak naprawdę za każdym razem chodzi o seks. I w tym jest problem: film oglądany z perspektywy prawie 60 lat jest wręcz niewiarygodnie seksistowski. Nie sposób się na to obrażać, ale śmiać się można, że ktoś miał takie odrealnione pomysły.
„Tron”, 1982, reż. Steven Lisberger
Nadal kocham ten film. Uśmiecham się jednak, gdy oglądam niektóre sceny. Śmieję się, że tak kiedyś wyobrażano sobie działanie komputerów – tak analogowo, konkretnie, niemetaforycznie i prosto. I tu jest problem. Historia taka musiała być, bo przeciętna publiczność w czasach premiery filmu nie była tak zaznajomiona z komputerami, jak my jesteśmy dzisiaj. Z punktu widzenia dzisiejszych fanów Tron wydaje się czymś przestarzałym techniczne, w sensie wizualizacji informatycznej. A ponieważ komputery są teraz częścią naszej egzystencji, tak łopatologiczna ekspozycja tematu – konieczna w 1982 roku – dzisiaj nieco śmieszy.
„Zabójcza perfekcja”, 1995, reż. Brett Leonard
Ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta tę rolę Denzela Washingtona? Gatunek SF nie jest popularny w jego karierze. Zabójcza perfekcja to taka laurka wystawiona Internetowi i wirtualnej rzeczywistości przez tych, którzy w połowie lat 90. się nimi zachwycili. Nie mogli sobie jednak wyobrazić, jak dzisiaj te technologie będą wyglądać. I właśnie z powodu tego bezkrytycznego zachwytu film Bretta Leonarda śmiesznie się zestarzał. Ten cały zachwyt wywołuje rozbawienie. Gdyby postaci z fabuły wiedziały o komputerach to, co my, w ogóle taka historia nie miałaby logicznej szansy się wydarzyć.
„Jądro Ziemi”, 2003, reż. Jon Amiel
Gdyby potraktować fabułę z przymrużeniem oka, nie byłaby ona wcale taka zła, a na pewno nie nudna. Gdyby jednak podejść do produkcji trochę bardziej naukowo, można się roześmiać, i to głośno. Takie podejście mogło być aktualne jednak na początku XXI wieku, gdy Jądro Ziemi miało premierę. Dzisiaj doszedł jeszcze jeden czynnik rozśmieszający, a mianowicie wizualizacje wnętrza naszej planety oraz przedzierającego się przez nie statku-świdra, który w niemal magiczny sposób opiera się ciśnieniu i temperaturze. Obawiam się, że film Jona Amiela niezbyt mieści się w ramach czystego science fiction.
„Planeta Małp”, 1968, reż. Franklin J. Schaffner
Na koniec film stary, lecz o niesamowitym klimacie i świetnym scenariuszu. Jest to jedna z nielicznych w komercyjnym kinie franczyz, która się faktycznie rozwinęła i nie straciła jakości przez tyle lat. Od 1968 roku jednak widać kolosalny postęp, a dzisiaj charakteryzacja ludzi na małpy w porównaniu z Andym Serkisem, odgrywającym swoją genialną rolę gdzieś w zamkniętym studiu, jest przepaścią. A dokładnie w porównaniu z efektem, jak Serkis wygląda w filmie. W latach 60. jednak nie było innej możliwości. Mimika przebranych za małpy np. Kim Hunter i Roddy’ego McDowalla, taka lalkarska, sztywna, jednak dzisiaj trochę śmieszy. Może mniej tych, którzy są przyzwyczajeni z racji wieku do tego typu efektów praktycznych, ale młodzi widzowie wcale nie muszą być.