GWIEZDNE WOJNY: AKOLITA. Świetne pomysły kiepskich scenarzystów
Sto lat przed narodzinami imperium poznajemy historię bliźniaczych sióstr: Oshy i Mai, w których drzemiąca potęga Mocy doprowadza do katastrofy i splata ich losy z Jedi w ostatnim wieku świetności zakonu…
Na korzyść najnowszego serialu w świecie Gwiezdnych wojen już od jego pierwszych minut działa z jednej strony przeniesienie akcji opowiadanej historii dekady wstecz przed słynną Sagą Skywalkerów, a z drugiej realnie interesujący koncept formuły Akolity.
Galaktyka jeszcze bez Skywalkerów
Czas akcji pozwala (w końcu!) uwolnić się tej kultowej marce z dramatów rodziny Skywalkerów, postaci im towarzyszących i wydarzeń splecionych z rodziną Anakina, a zatem postawić na zupełnie nowe postaci i świeże wątki. Daje nam też wgląd w historię galaktyki z zupełnie innego okresu jej dziejów, nawet jeśli złota era republiki jest ukazana w sposób mniej ekscytujący, niż zapewne oczekiwaliby tego fani, a koniec końców różnice w kreowaniu świata przedstawionego są względem wcześniejszych ekranowych produkcji ze świata Gwiezdnych wojen kosmetyczne: trochę mniej tu technologii, nieco inna jest panująca moda, Jedi pochwalić się mogą nieco bardziej wymyślnym orężem.
Dużo bardziej ekscytujący jest koncept, w którym śledzimy losy dwóch bliźniaczych sióstr, gdzie obie są potężnymi użytkowniczkami Mocy, ale przeciwności sprawiają, że nie wychowują się razem i wybierają dwie przeciwstawne ścieżki: drogę jasnej i ciemnej strony Mocy. Dodatkowo ich przeszłość odkrywamy w formule galaktycznego kryminału, a zakon Jedi pokazany jest tu jeszcze bardziej niejednoznacznie niż w trylogii prequeli George’a Lucasa.
Klimat prequeli
Zresztą podobieństwa do trylogii o upadku Anakina Skywalkera nie kończą się na tym, jak ukazani są Jedi. Specyficzny, statyczny klimat często opierający narrację na grupie osób wymieniających się drętwymi linijkami dialogowymi, stojących niezręcznie w kolejnych lokalizacjach. Gubione tempo i nieumiejętne granie suspensem. Zbyt duży nacisk na tematy polityczne i krążące wokół Coruscant, stolicy galaktyki. Wszystko to pamiętacie z Mrocznego widma, zobaczycie też w Akolicie. W finałowym odcinku można nawet liczyć na bezpośrednie nawiązania do ostatnich filmów George’a Lucasa.
Mielizny te są wynagradzane jednak przez te momenty, w których Akolita dostarcza realnie udanej rozrywki: sprawne budowanie mrocznych momentów serialu (z niezwykle klimatycznym finałem na czele), kreowanie na ekranie antagonistów, którzy stanowią prawdziwe zagrożenie dla Jedi, dzięki czemu nigdy nie możemy być pewni losów konkretnych bohaterów, urzekające lokalizacje i ich projekty, bardzo dobra obsada z młodą Amandlą Stenberg, która dzielnie niesie na swoich barkach podwójną rolę pierwszoplanowych sióstr, na czele.
Koniec końców, chociaż Akolita bywa produkcją po prostu niezgrabną (a nawet irytującą, kiedy np. odcinek przed finałem każe nam oglądać kolejną wielką retrospekcję scen, które już znamy, z nieco innej tylko perspektywy), to pozostaje w mojej recepcji jednym z najlepszych gwiezdnowojennych tytułów streamingowych. Mile za doskonałym Andorem, ale dużo bardziej interesującym od absurdalnie wręcz nieudanych serialów o Bobie Fetcie czy Obi-Wanie Kenobim, zgrabniejszym od ocierających się o fanowskie fikcje Ahsokę czy Mandaloriana. Jego siłą pozostaje świeżość i oderwanie od głównej serii marki, a także kryminalne zacięcie, które przez te kilka tygodni skutecznie przyciągało widza do ekranu.
Szkoda tylko, że w finale okazuje się, że jest zaledwie zalążkiem historii postaci granych przez Amandlę Stenberg. Akolita rozpaczliwie potrzebuje drugiego sezonu. I jeśli go nie dostanie, to pozostanie dziełem niepełnym.