Ponadczasowa opowieść i piękna kreska to nie jedyne atuty tej animacji. Zresztą, gdyby tylko te elementy brać pod uwagę, to do miana klasyki mogłoby aspirować tutaj mnóstwo innych rysowanych filmów – począwszy od nieszczęsnej Krainy lodu aż po malowanego pędzlami Twojego Vincenta. Ale produkcja ze studia Ghibli ma coś, czego im brakuje – uniwersalność. Pozbawiony dialogów film nie potrzebuje bowiem żadnego tłumaczenia. Ba! Nie potrzebuje też na dobrą sprawę dźwięku i nie wyraża swoich emocji idiotycznymi numerami wokalnymi. To czyste opowiadanie obrazem, a zatem prawdziwa kwintesencja kina. Jego wartość i przystępność nie przeminą więc wraz z upływającym czasem.
Film Nicolasa Windinga Refna z pewnością doczekał się już swoistego kultu. I bynajmniej nie osłabia go fakt, że jest to śliczna kalka wcześniejszych dokonań X muzy. Tytuły, na których wzorował się reżyser, samoistnie przeszły do klasyki. I tam też podąża jego projekt, bowiem wszystko w nim gra i cyka – wręcz chodzi jak najlepsze auto. Od ścieżki dźwiękowej, przez zdjęcia i całą stronę wizualną, a na milczącym bohaterze-ikonie skończywszy. Kierowca nie jest ani pierwszym, ani ostatnim tego typu herosem X muzy, lecz skąpany w neonowych barwach niezwykle klimatycznych kadrów ma wszystko, czego trzeba, żeby za jakiś czas był wymieniany w jednym rzędzie ze swoimi poprzednikami.
Terrence Malick ma już na swoim koncie przynajmniej dwa klasyki. I być może doczeka się dwóch kolejnych. O ile jednak w przypadku Ukrytego życia jest jeszcze za wcześnie, aby myśleć tymi kategoriami, o tyle jego blisko 10-letni już film z pewnością można pomału za taki rozważać. Dla jednych opus magnum tego nietypowego twórcy – dla innych pretensjonalna buła, w której forma dominuje nad treścią. Czyli dzieło budzące skrajne emocje. Co by jednak o nim nie sądzić, jest niezwykłym zapisem człowieczeństwa w starciu z absolutem. To wspaniale nakręcone świadectwo zarówno naszych czasów, jak i nas samych, a zatem jego znaczenie może z czasem tylko rosnąć – i to nie tylko to czysto archiwalne. Nigdy nie dowiemy się, co prawda, jak ten film będzie odbierany za 100 lat. Ale już w kolejnej dekadzie będzie można zweryfikować jego miejsce na firmamencie amerykańskiej kinematografii.
Oscarowe dzieło Wesa Andersona. Czy najlepsze? Trudno osądzić, zważywszy że twórca ten nie ma na swoim koncie słabych filmów. Z pewnością Grand Budapest Hotel stanowi jedno z najbardziej charakterystycznych jego dokonań, wspaniale łącząc twórczą radość z nostalgicznym sznytem i niecodzienną, zjawiskową wręcz stroną wizualną. Jest jak żywa pocztówka z zamierzchłych czasów i nieistniejącego od dawna miejsca, które wypełnia galeria barwnych postaci. To zarazem 100% Andersona w Andersonie, zatem nie zdziwiłbym się, jeśli będzie wymieniany jako jego sztandarowe dokonanie, za którym stoi także olbrzymia przystępność oraz zwyczajna frajda z obcowania z kolorowymi kolorami, pośród których dzieje się tak dużo, że całość można rozkładać na czynniki pierwsze w szkołach filmowych. A tak się właśnie robi z klasykami.
Choć osobiście nie przepadam za filmem Pawła Pawlikowskiego, to jego znaczenia dla współczesnej kinematografii polskiej trudno mi nie docenić. Upragniony, pierwszy w historii rodzimego kina Oscar dla filmu i zachwyt całego świata nad formą oraz prostotą tej skromnej opowieści, a także późniejszy podobny odbiór Zimnej wojny, która bez Idy z pewnością by nie powstała. Już choćby to sprawia, że można ten film stawiać pośród naszych najważniejszych dokonań po zmianie ustroju. Czy także tych najbardziej klasycznych? Cóż, ponownie byłbym powściągliwy w stawianiu filmu Pawlikowskiego obok dzieł Hasa, Wajdy, Munka czy Zanussiego lub też kina moralnego niepokoju. Ale jeśli idzie o XXI wiek, to w istocie Ida klasyką stać się może lada dzień.